facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-09-27
 

Zachodni Filar Jannu – pokonywanie siebie

Stopniowo, metr po metrze, coraz bardziej zanurzamy się w nieznanym terytorium himalajskiego giganta, nazywanego Jannu. Tam, gdzie się wspinamy, nie było nigdy wcześniej nikogo. Przed nami rozciąg się niezbadany ląd. Świadomość tego dodaje mi sił. Zaczynam czuć stopniowo narastający przypływ energii – zaczynam się nakręcać. Pomimo moich wszystkich wątpliwości i wewnętrznych katuszy, jestem szczęśliwy, że jestem tu, w tym świecie.

 

Czasami pytam siebie: „Po co ci to wszystko?” Odpowiedź brzmi: „Po prostu lubię to i nie chcę poprzestać na tym, co już osiągnąłem. Aż do końca, to jest mój sposób na życie i nie chce go zmieniać”.

 

 Siergiej na wysokości 7100 m

Siergiej na wysokości 7100 m;

fot. Walery Babanow

 

Podoba mi się odpowiedź Reiholda Messnera na pytanie dziennikarza o jego sposób życia. Powiedział wówczas: „Wszyscy ludzie są podobni, ale zarazem całkowicie różni od siebie. Każdy ma jakiś własny sposób na życie. Ktoś, kto odnalazł odpowiednią drogę i jest dostatecznie odważny by nią podążać, nie może się mylić”.  

 

Może się wydawać, że znalazłem swoją drogę, choć z pewnością nie należy ona do prostych. Kilkakrotnie, w ekstremalnie trudnych sytuacjach, kiedy byłem na granicy moich psychicznych i fizycznych możliwości, samo przejście przestawało mieć znaczenie. Ale zarazem wiedziałem, że jeśli zdołam ocaleć, jest mało prawdopodobne, abym zaprzestał chodzenia w góry. Dlatego nigdy nie składałem sobie żadnych obietnic bez pokrycia. Góry i alpinizm zawsze zajmowały zbyt ważne miejsce w moim sercu, bym mógł tak prosto i łatwo je stamtąd wyrzucić. Jednak sedno problemu nie leży – jak przypuszczają niektórzy – w adrenalinie, wytwarzanej ponoć podczas ryzykownych przejść. Prawdziwy powód to taki, że góry żyją wewnątrz mnie. Są częścią mnie. Nie umiem usunąć i wyrzucić części samego siebie. Wtedy nie pozostałoby nic. 

 

Góry zmieniają nas – stajemy się „inni”. I im więcej czasu spędzamy wśród szczytów, tym silniejszy i bardziej nieodwracalny jest to proces. Sukces jednego przejścia prowadzi nas do spróbowania następnego, często trudniejszego. Wymyślamy nasze własne zasady i wybieramy bariery do pokonania. To jest Droga, która nie ma końca. Jest ciężka i wspaniała. I nigdy nie sprzedam jej za żadną cenę.

 

19 października Wysokość 7300 metrów

Poruszamy się wzdłuż wąskiej jak ostrze noża grani. Jest już prawie ciemno, a my jeszcze nie znaleźliśmy odpowiedniego miejsca do rozbicia namiotu. Jak to zwykle na tej wysokości wyje lodowaty wicher.

 

Mój odrętwiały z wysokości i wysiłku mózg mimowolnie nasuwa porównania z cyrkowcem balansującym na rozpiętej nad otchłanią linie. W pewnym momencie kieruję się nieco w prawo, aby uniknąć wchodzenia na śnieżny nawis, wywieszający się nad północną ścianą. Nagle spod nóg wyjeżdża mi wielka deska firnowa. W ciszy opada na stronę południową, by rozpłynąć się w mrokach przepaści. Świadomość, że właśnie udało mi się na czas zeskoczyć z deski zmusza mnie do wybudzenia się z otumanienia, wywołanego przez wysokość. Biorę się w garść, rozumiejąc zbyt dobrze, że nie jest to odpowiedni czas na rozluźnienia. Tu każdy krok jest bitwą. Jeden najmniejszy błąd lub niedopatrzenie z mojej strony i to wszystko – zostanie po nas tylko wspomnienie.   

 

Zarazem uświadamiam sobie, że kontynuowanie wspinaczki po ciemku staje się zbyt ryzykowne. Musimy znaleźć jakieś miejsce pod namiot, najlepiej tu, gdzie stoimy. Prawdę mówiąc pokryta lodem i śniegiem, stroma z obu stron grań nie pozostawia zbyt dużego wyboru. 

 

Mikst na wysokości 7400 m

Autor w bardzo trudnym mikście na wysokości 7400 m;

fot. arch. Walery Babanow

 

Wymieniamy z Siergiejem kilka uwag na temat tego, co myślimy o tej sytuacji i zaczynamy powoli, bo jesteśmy już całkiem wypruci, wyrąbywać czekanami miejsce pod namiot. Obaj nie możemy pracować więcej niż kilka minut bez dłuższego odpoczynku. Żeby oszczędzić sobie wysiłku, rąbię lód na klęczkach. Wydaje się, że czas stanął w miejscu, w rzeczywistości jednak bezlitośnie płynie. Przez moment wydaje mi się, że kopiemy tę platformę przez wieczność. Zrobiło się już całkiem ciemno, zimno przenika nasze wyczerpane ciała i cały świat wydaje się kurczyć do rozmiaru naszego niewielkiego namiotu, zagubionego gdzieś wysoko w Himalajach.

 

W takich chwilach czuję się nieskończenie mały i bezradny w tym zamarzniętym świecie najwyższych i najpiękniejszych gór na ziemi. To nasza szósta noc w ścianie i jak dotąd tylko jedną udało się spędzić bez konieczności wyrąbywania platformy na namiot.


20 października Wysokość 7500 metrów

Znajdujemy się w środku szczytowej baszty, bez której Jannu nie wydawałby się tak atrakcyjny i tak pożądany. Siódmy dzień wspinaczki. Rankiem podjęliśmy decyzję o pozostawieniu na grani, na wysokości 7300 metrów, prawie całego naszego prowiantu i części sprzętu, w tym śpiworów. Zabraliśmy ze sobą tylko namiot, maszynkę gazową i jeden kartusz. Z wyżywienia – tylko kilka batonów energetycznych i herbatę. Świadomie zabraliśmy tak niewiele, aby maksymalnie zmniejszyć dźwigany ciężar, bo rozumieliśmy zbyt dobrze, że wszystko zależy od dzisiejszego dnia. Mówiąc wprost: albo dziś, albo nigdy. Z ciężkimi plecakami nie bylibyśmy w stanie utrzymać odpowiedniego tempa ataku szczytowego. Kładziemy na szali wszystko oprócz naszego życia, które i tak zależy teraz od miłosierdzia Najwyższego.

 

Gdy zbliżamy się do podstawy baszty, czuję rosnące napięcie związane z tym, że wygląda na niedostępną. Urwiska pną się stromo w górę bez żadnych ułatwień. Ich widok sprawia, że nasze serca zaczynają bić szybciej, zwłaszcza, że nie widać było nigdzie możliwości odpoczynku. Naszą jedyną nadzieję na pokonanie tej części wiążemy ze stromymi zachodami lodowymi, które przecinały kopułę szczytową w kilku miejscach. Ale nawet ten sposób nie wygląda na łatwy. 

 

Oczywiście, miałem do czynienia z podobnymi trudnościami na niższych wysokościach, na przykład w Alpach byłyby one czymś normalnym. Tam mógłbym je pokonać bez specjalnego wysiłku. Jednak tutaj, na wysokości blisko ośmiu tysięcy metrów… powietrze zawierało trzy razy mniej tlenu niż na równinach. Zapasy sił, które mieliśmy na dole, teraz praktycznie były na wyczerpaniu – i dlatego wszystko wydawało się nie do pokonania. Musieliśmy przejść samych siebie.

 

Wspinam się asekurowany przez Siergieja. Schodzę kilka metrów po lodzie i ostrożnie zaczynam trawersować w prawo, balansując na przednich zębach moich raków.  Przechodzę pod skalnym dachem, niemal zapierając się o niego głową. To, co na początku wydawało się bezpiecznym lodem, okazało się śniegiem przylepionym do skały. Nie mam wyboru. Najdelikatniej i najpłynniej jak to możliwe na tej wysokości i w podwójnych butach, stawiam stopę w miejscu, gdzie – zgodnie z prawami fizyki – nie powinna się utrzymać. Przenoszę na nią ciężar ciała. Hmm. Trzyma. Koncentruję się całkowicie na każdym ruchu. Dla lepszej  równowagi i  pewności podhaczam dziabki na minimalnych występkach skały, zdając sobie równocześnie sprawę, że jeśli wyjadę ze stopni, nie zda się to na wiele. Jednak nie czuję żadnego strachu przed opadnięciem. Może wszystkie moje odczucie zginęły – zduszone przez wysokość. Może to i lepiej? Jako pośrednią asekurację wykorzystuje dwa stopery i frienda, które osadzam w rysie poniżej dachu, wzdłuż którego się poruszam.

 

Pod moimi stopami ściany opadają stromo. Daleko w dole możemy dostrzec olbrzymie, zasypane śniegiem plateau, noszące wdzięczną nazwę „Tron”. Została ona nadana przez Francuzów podczas pierwszego wejścia na Jannu. Są oni prawdziwymi mistrzami w nadawaniu pięknych imion.

 

Wspinanie lodowe i mikstowe – 7550 m
Wspinanie lodowe i mikstowe – 7550 m;

fot. Walery Babanow

 

Z każdym metrem naszego „zwycięstwa” nad górą, zaczynamy wnikać coraz głębiej w inną rzeczywistość, pozbawiającą człowieka fizycznejegzystencji; w stan, gdzie nasze działania opierają się na wewnętrznym głosie i intuicji. Wchodzimy w inny świat… 

 

21 października Wysokość 7600 metrów

Wygląda na to, że przetrwaliśmy zimną i niekończącą się noc. Wydawało się, że niewiarygodne zimno było w stanie zatrzymać nawet Czas – tak wolno wlekły się godziny w oczekiwaniu na poranek.

 

Oczywistym jest, że nie mogliśmy nawet myśleć o śnie. Zamiast tego, co 10 lub 15 minut zapalaliśmy maszynkę, by w ten sposób utrzymać te maleńkie resztki ciepła w naszych ciałach.

 

 Grań szczytowa. Wysokość 7690 m. W tle szczyt Jannu

Grań szczytowa. Wysokość 7690 m. W tle szczyt Jannu;

fot. Walery Babanow

 

Rozwidnia się, zegarek wskazuje szóstą rano. Jesteśmy gotowi ruszyć dalej. Po nocy takiej jak ta, najchętniej zafundowałbym sobie odpoczynek, ale tutaj… Siergiej prowadzi  poziomy trawers w prawo na całą długość liny. To wydaje się być jedynym wyjściem, ponieważ wszystko ponad nami wygląda na niemożliwe do przejścia.

 

Docieram do Siergieja i zmieniam go na prowadzeniu. Po śniegu trawersuję odcinek dzielący nas od terenu skalnego, po czym wchodzę w  komin, który po chwili przeradza się w strome, ciasne zacięcie. Po 10 metrach docieram do miejsca, gdzie nie ma już praktycznie lodu. Zniknęły nawet niewielkie, grube na centymetr, plastry, który wykorzystywałem poniżej. Nade mną majaczy przewieszenie niewielkiego dachu. Stąd zaczyna się czysty drytooling, i to jaki…

1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com