facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-09-27
 

Zachodni Filar Jannu – pokonywanie siebie

Doświadczenie  mówi mi, że powinienem dać radę przejść ten odcinek klasycznie bez odpadnięcia, zaczynam więc wspinaczkę. Spoglądam w dół i moje wyzbyte wszelkich emocji spojrzenie zatrzymuje się na ostatnim przelocie gdzieś tam daleko. Dają o sobie znać wysokość i zmęczenie: jest mi całkowicie obojętne czy odpadnę, czy nie. 

 

Bez owego zakorzenionego gdzieś głęboko intuicyjnego zmysłu uwagi trudno byłoby mi ujść z wielu opresji, jakich doświadczyłem w czasie mojego wieloletniego wspinania.  Ile razy wskazywał mi on wyjście z niebezpiecznych sytuacji, instynktownie prowadząc mnie we właściwym kierunku w walce o przetrwanie. To samo dzieje się teraz. Do mojego, otępiałego z powodu wysokości  umysłu dociera z głębi podświadomości trudne do opisania ostrzeżenie. Coś podpowiada mi, że muszę szukać innej drogi w górę – w innym miejscu. Zaczynam schodzić tak wolno i ostrożnie, jak to jest możliwe na tej wysokości. Czuję, że rozwiązanie tego problemu jest w zasięgu ręki, kilka metrów w prawo.

 

 Widok ze szczytu w kierunku Grani Japońskiej

Widok ze szczytu w kierunku Grani Japońskiej

fot. arch. Walery Babanow

 

Moje przeczucie potwierdziło się – dalsza droga wyglądała na nieco łatwiejszą i zaledwie po półgodzinie stoję na końcu wyciągu i wbijam w wypełnioną lodem rysę dwa haki. Krzyczę w dół, że stanowisko jest gotowe.  

 

Wysokość 7650 metrów

Skalna bariera, która zabrała nam tak dużo czasu, jest już pod nami. Powoli, na tyle na ile pozwalają nam nasze nadwątlone siły, wspinamy się po stromym zaśnieżonym zboczu. Idziemy z lotną.

 

Gdzieś tam, wysoko nad nami  widzimy upragnioną grań, wiodąca na szczyt Jannu – miejsce, o zdobycie którego walczymy już tyle dni. Wierzchołek nie jest stąd widoczny, przesłania go wybrzuszenie, które teraz przechodzimy. I chociaż już od tak dawna jesteśmy zauroczeni tą olbrzymią i potężną górą, to dopiero tutaj, w pobliżu szczytu, w pełni odczuwamy energię, która z niego emanuje. I to ona dodaje nam sił do dalszej wędrówki.

 

Wysokość 7710 metrów

Szczyt jest dokładnie naprzeciw mnie. Ostatnie kroki wykonuję jedynie wysiłkiem woli. Jeszcze parę metrów i wypełni mnie widok Kanchenaugi, trzeciego pod względem wysokości szczytu na świecie. Wydaje się tak blisko.

 

Wbijam moje czekany w grań, która na szczęście pozbawiona jest nawisów. Przerzucam przez nią moje nogi. Momentalnie siadam na niej okrakiem. To faktyczny wierzchołek Jannu. To prawdziwy moment spełnienia moich marzeń. Ile dni, a może lat czekałem na chwilę, która właśnie się urzeczywistnia? Wiem z doświadczenia, że będę potrzebował dużo czasu, by w pełni zrozumieć i wchłonąć to, czego zdołaliśmy dokonać, ale w tej chwili – mamy zbyt mało sił lub energii, by to ogarnąć.

 Autor na szczycieAutor na szczycie;

fot. arch. Walery Babanow

 

Rozglądam się dookoła. Dywan śnieżnobiałych szczytów rozciąga się z każdej strony aż po horyzont. W oddali wyraźnie widoczne Everst, Lhotse i Makalu. Urzekający pejzaż – wyrażający sobą wieczność. Wybieram linę, dochodzi do mnie Siergiej. Widzę, że ostatni krok na szczyt także jego kosztuje mnóstwo silnej woli. Jesteśmy szczęśliwi, ale powstrzymujemy przypływ emocji, bo wiemy, że przed nami długie i niebezpieczne zejście. 

 

22 października 7350 metrów

Siódma rano. Nieludzkie zimno. Próbuję złożyć namiot, ale wściekły wiatr usiłuje wyrwać mi go z rąk. Na niczym spełzają wszystkie poranne wysiłki ogrzania butów i rozmasowania stóp. Po pięciu minutach od wyjścia z namiotu tracę czucie w palcach u nóg. Moje zmarznięte ręce także odmawiają posłuszeństwa. Na nic zdają się buty i rękawiczki – to proste, wewnętrzna energia, która dostarczała nam ciepła przez te wszystkie dni, szybko się wyczerpuje.

 

Jestem w pełni świadomy powagi tej sytuacji, zwłaszcza wtedy, gdy zdaję sobie sprawę z wysokości i wielkości pionowej przestrzeni pod naszymi stopami. To niemal nie do uwierzenia, że mamy jeszcze tyle do pokonania.

 

Czasami wydaje mi się, że jesteśmy więźniami tej Góry i że nie chce nas ona wypuścić – przynajmniej nie żywych. Schodzimy na grań. Prędkość wiatru jest niewiarygodna. Gdyby wczoraj tak wiało, nie zdobylibyśmy szczytu. Chcąc jak najszybciej wytracić wysokość, decydujemy się iść niezwiązani, przynajmniej tutaj, na grani. To ryzykowne posunięcie, ale pozwalające przyspieszyć, co jest teraz dla nas bardzo ważne. Obaj rozumiemy, że przy tym chłodzie i wietrze, żaden z nas nie wytrzyma zbyt długo.  Każda dodatkowa minuta spędzona tutaj, na tej morderczej wysokości, osłabia nas coraz bardziej. 

 
Schodzimy granią, starając się zachować koncentrację, ponieważ jeden fałszywy ruch – i nie będzie możliwości zatrzymania się. Dwa dni temu wspinaliśmy się tędy związani liną, w wielu miejscach zmieniając się na prowadzeniu. Wreszcie docieramy do tego miejsca grani, z którego zaczynamy schodzić na zachód, kierując się w stronę żebra, które musimy osiągnąć. Stąd będziemy robić równoległe zjazdy. Ściana opada stromo. Spoglądam w dół – jedyne co widzę, to lodowa pustka. Pod nami dwu i pół kilometrowa przepaść. Słońce nie pojawi się tu zbyt szybko.

 

Wbijam dwie szable śnieżne, przewlekam przez nie linę i zaczynam zjazd. Pierwszemu krokowi w otchłań nie towarzyszy zbyt przyjemne uczucie. Gdzieś z tyłu głowy czai się strach, że to niezbyt pancerne stanowisko może nie wytrzymać ciężaru mojego ciała, a wtedy… brrr, lepiej o tym nie myśleć. Tracę rachubę zjazdów i dziur, wykutych w lodzie. Czas przestaje istnieć, a my stajemy się niczym dwa pozostawione swojemu losowi pontony, zagubione na falach wieczności. 

 

 23 października 4700 metrów

Pierwsza nad ranem… Czuję jakbym patrzył na siebie z zewnątrz i widział dwa wyczerpane i udręczone stworzenia, z ledwością powłóczące nogami – niczym nocne zjawy, wlekące się wzdłuż lodowca. Idą w kierunku bazy. Dystans, który uprzednio zajął im godzinę, teraz wydaje się nie mieć końca. Czasami wydaje mi się, że baza nie istnieje, że to jedynie wytwór naszej chorej, rozpalonej przez wysokość wyobraźni. 

 

Księżyc z ledwością oświetla właściwy lodowcom kamienny chaos. Patrzę na mój cień na kamieniach i wydaje mi się, że to wszystko, co ze mnie zostało. Żadnych uczuć – tylko ogromne zmęczenie i rezygnacja. Mam wrażenie, że świat rozpadł się na mnóstwo osobnych, niepołączonych ze sobą rzeczywistości, a ja zgubiłem się gdzieś pomiędzy nimi, wędrując w poszukiwaniu czegoś, ale nie mogąc tego znaleźć. Muzyka grała w mojej głowie już od kilku godzin. Nawet nie próbuję tego powstrzymać lub przeanalizować. Znam przyczynę, ale nie ma ona żadnego znaczenia. Żadnych myśli w moim umyśle – tylko pustka. Pytam Siergieja, czy coś słyszy. Zaprzecza, ale mówi mi, że dostrzega wśród nas obecność „kogoś trzeciego”.   

 

Mamy poczucie, że stopniowo tracimy rozum. To nie niespodzianka – jesteśmy na nogach od dziewiętnastu godzin, a przez ostatnie trzy dni jedliśmy tylko kilka energetycznych batonów. Wysokość zabija głód, a z nim nasze siły, zostawiając tylko pragnienie.

 

Chcąc opuścić lodowiec i osiągnąć morenę boczną, a tym samym nasze obozowisko, konieczne jest pokonanie olbrzymiego wzniesienia. Nawet wcześniej, gdy byliśmy wypoczęci kosztowało nas ono sporo sił i energii. Teraz wspięcie się na nie i dotarcie do miejsca, gdzie na nas czekają, wydaje się całkowicie niemożliwe.

 

Gdzieś powyżej nas dostrzegam wątłe światełko. To czołówka mojej żony Olgi. Czeka na nas od dnia, kiedy opuściliśmy obóz, by zacząć naszą wspinaczkę. Jak dawno temu to było – czuję jakby to wydarzyło się w innym życiu.

 

Całkowicie straciłem poczucie czasu. Pełznę do góry powoli, niczym ślimak. Czuję, że jestem blisko, ponieważ czołówka Olgi jest coraz jaśniejsza. Zdaję sobie z tego sprawę tylko przez chwilę, tak szybko jak mogę stawiam następny krok – wewnętrzna percepcja otoczenia ulega nieodwracalnej zmianie. Świat, w którym żyliśmy przez ostatnie dziewięć dni, a który zaowocował bagażem doświadczeń – normalnie zdobywanym w ciągu kilku lat – wniknął głęboko w nas, aby zastąpić czasowo zapomniany, ale już nieodległy od nas  świat ciepła, ludzi, którzy są nam bliscy.

 

Jeszcze jeden krok – stoję na trawie, w ramionach Olgi. Patrzymy na siebie, coś do mnie mówi, widzę łzy płynące po jej policzkach. Sekundę później jej słowa docierają do mojego zmęczonego umysłu. Mówi: „Jesteście szaleni, obaj” i dodaje: „Gratuluję”.

 

W tych słowach jest tak wiele miłości i ciepła, że w tej samej chwili czuję dobro i wyciszenie – ogarnia mnie spokój.  Dociera do mnie, że nie muszę nigdzie dalej iść – tak jest, jestem już w domu.

 

Tekst i zdjęcia: Walery Babanow

Tłumaczenie: Kamil Kasperek

GÓRY nr 12 (163) 2007

 



1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-03
Tylko w GÓRACH
 

Przygoda na Sidleyu

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-02
Tylko w GÓRACH
 

Chobutse – oddech góry

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com