KLASYCZNA NA SFINKSIE
Rok temu zaczęliśmy się przymierzać do wyjazdu do Peru. Przeglądaliśmy sterty górskich czasopism, robiliśmy tłumaczenia opisów z hiszpańskiego. Żeby nie być zaskoczonym – tak jak na Fitz Royu, gdzie mieliśmy błędne opisy z czasopism wspinaczkowych – porównywaliśmy schematy z różnych źródeł. Wielkie plany wspinania się zarówno w Cordillera Huayhuash, jak i Blanca, konkretyzowaliśmy w miarę liczenia dni potrzebnych na – chociażby – przejazdy i karawanę. Summa summarum postanowiliśmy, że jedziemy tylko w Cordillera Blanca. Naszym celem miało być przejście drogi na La Esfinge (Cerro Paron, La Roca).
Wschodnia ściana El Esfinge w pełnej krasie
Góra jest niezbyt wysoka, bo liczy sobie tylko 5325 m n.p.m., za to oferuje czysto skalne wspinanie w pięknym granicie. Dla wspinaczy została odkryta w roku 1985!? Tak, tak! Lodowe góry Huandoy, Huascaran i Alpamayo skutecznie skupiały na sobie uwagę andynistów. Wraz z coraz liczniejszym na tych szczytach ruchem turystyczno-wspinaczkowym, uwaga wspinaczy zwróciła się ku niezauważanym dotychczas ścianom. W 1985 roku Gomez Bohorquez i Onofre Garcia przeszli wschodnią ścianę La Esfinge o wysokości 750 metrów i trudnościach 6a+, A1. Od tego czasu na wschodniej i południowej ścianie powstało kilkanaście dróg. Wszystkie o dużych trudnościach klasycznych i hakowych i wedle wszelkiego prawdopodobieństwa bez polskich przejść.
Na szczycie Artesonraju 6025 m n.p.m.
Aby podczas przejścia ściany zająć się wspinaniem, a nie walką z niemocą wysokościową, postanowiliśmy, że konieczna jest solidna aklimatyzacja. Już pierwsze zetknięcie z tym zjawiskiem, wjazd taksówką z Caraz (2700 m n.p.m.) na 4200 m n.p.m. w Dolinie Paron, było bolesne. Zdobycie aklimatyzacji chcieliśmy połączyć z ładnym wspinaniem lodowym. Kierując się tymi kryteriami, wybraliśmy Artesonraju o wysokości 6025 m n.p.m. i pięknym kształcie ostrosłupa. Podobno jest to góra występująca w czołówce Paramount Pictures. Po kilku dniach dreptania z wielkim worem na plecach dotarliśmy na morenę lodowca, na wysokości około 5000 m n.p.m. Stąd pod ścianę było jeszcze 2-3 godziny płaskim lodowcem i dalej, już z asekuracją, między szczelinami do początku ściany.
Obóz na morenie (ok. 5200 m n.p.m.). W tle nasz „aklimatyzacyjny” cel
Cała ściana jest jednostajnie nastromiona pod kątem 45-55 stopni. Idzie się i idzie przez osiemset metrów. Asekurację zapewniały nam szable śnieżne na stanowiskach i czasem jedna lub dwie jako punkty przelotowe. Ze szczytu zobaczyliśmy prawie całe Cordillera Blanca. Huascaran był przykryty czapą chmur, za to Alpamayo prezentował się w pełnej krasie. Z dzikim smakiem zjedliśmy ostatnie jabłko, przegryźliśmy batonem i w dół. Na początku zjeżdżaliśmy ze starych szabel. Potem już tylko sporadycznie znajdowaliśmy wystające pętle przyczepione gdzieś pod lodem. Dolną część ściany pokonaliśmy schodząc z asekuracją. W środku nocy dotarliśmy do depozytu na lodowcu pod ścianą. Już nie musieliśmy się spieszyć. Do namiotu było tylko dwie godziny marszu noga za nogą. No i gdy byliśmy jeszcze jakieś trzydzieści minut drogi od „domu”, coś nam nie zagrało w nocnym widoku lodowca i moreny.
Wspinaczka na ścianę Artesonraju
Cofamy się, znajdujemy znajome (?!) szczegóły i kolejny raz próbujemy trafić na prawie niewidoczną ścieżkę. I tak jeszcze... trudno zliczyć, ile razy. Widzimy zbliżające się trzy czołówki. Wygląda, jakby ktoś zrezygnował ze wspinania. Tak też się zdarza, mimo rewelacyjnych warunków w ścianie i cudownej pogody. To trójka Hiszpanów. Twierdzą zdecydowanie, że znają drogę na morenę. Uff!!! Konfrontacja ich wskazówek z wałęsaniem się między kamieniami moreny znowu sprowadza nas na lodowiec. Dopiero gdy o świcie zrobiło się szaro, zobaczyliśmy ścieżkę i nasz namiot. Hiszpanie byli szybsi o dziesięć minut. W ten sposób zamiast o drugiej w nocy, byliśmy w namiocie o siódmej rano. Sprzęt i inne graty pozwoliliśmy znieść tragarzowi za pieniądze. Nadszedł czas na nasz główny cel.
Od młodych Argentyńczyków dostajemy opis i szczegółowe uwagi z ich próby przejścia. W dalszym ciągu jest dla nas wielką niewiadomą, czy zdołamy przejść drogę w jeden dzień i czy nasza pięćdziesięciometrowa lina wystarczy na dwóch wyciągach o długości sześćdziesięciu metrów. O zjeździe, który również ma liczyć tyle samo metrów jakoś nie myśleliśmy. Stwierdziliśmy, że zabierzemy cienkie repiki, które dowiążemy w razie potrzeby. Rada w radę, idziemy na lekko! A gdyby coś nie tak, to chytrze zabierzemy grube, nic nie ważące spodnie polarowe.
Na lekko..
Śpimy w kolebie w odległości czterdziestu metrów od wejścia w drogę. Zachód słońca na ścianach masywu Huandoy. Zmiany kolorów. Cisza!!! Cisza!!! Czyż to nie piękne?! Zapadające ciemności kończą rozkoszowanie się widokami. Zaczynamy się wspinać jeszcze przed wschodem słońca, które dopada nas – dosłownie – na drugim wyciągu. Od razu zaczyna się skwar. Szybko się rozbieramy. Wyrzucamy nasze dogrzewacze. Ładnie spadają zwinięte w duże kule. Może nie sturlają się do dna doliny. Kolejne, szybko pokonywane wyciągi umacniają w nas przekonanie, że mamy szansę na przejście jednodniowe. Droga prowadzi rysami i zacięciami. Jest trochę pozostawionego żelastwa. Atrakcją są rosnące na pionowej ścianie kaktusy, które czasami udaje się omijać, a czasami trzeba na nie wejść. Jest tak sucho i gorąco, że okolice półek są skutecznie zapylone. W tych warunkach tarcie na płytach to więcej niż iluzja, a jedyne chwyty to odpowiednia (sic!) ilość ździebeł traw. I to tylko miejscami. W górę, w górę, aż nas trochę przytkało. Bynajmniej nie od wysokości. Zaczęły się wyciągi opisane na 6a+ z miejscami A1 – do podhaczania. Wspinanie w rysach, a to szerokich, a to zaraz tak wąskich, że ledwo mieszczą się w nich opuszki palców. Siłowe przewieszki ze słabą asekuracją, na dodatek z podejściem po pionowych, gładkich płytach. Trudności kończą się po dziewięciu wyciągach na platformie z kwiatami. Rzeczywiście jest zielono, trochę wilgotno i krucho. Powyżej droga ma być łatwiejsza. Skończyły się tylko formacje skalne, które dotychczas prowadziły nas, jak po sznurku.
Jak on tu wszedł?
Nie to, żeby ich dalej nie było. Było aż za dużo podobnie wyglądających rys, zacięć i ścianek. Czasami kolorowe kostki i pętle mylnie wskazywały kierunek wspinania. Trudności rzadko przekraczają „szóstkę”. Kierujemy się zapamiętanymi ze zdjęć formacjami, próbując konfrontować opis z rzeczywistością. Zrobiło się chłodno, co oznacza, że jest po godzinie czternastej i słońce schowało się za grań. Wyciąg i następny, i jeszcze jeden, i końca nie widać. No i ciemno! Jeszcze kilka długości liny zrobionych przy czołówce i pozostaje czekać na poranne słońce.
Rewelacyjnie długa noc! Od dwudziestej pierwszej do szóstej rano. Ubrani w bieliznę, szmaciane spodnie, cienką bluzę polarową i goretex śś-p-pii-m-myy, szczękając zębami. W nocy zastanawiają nas silne błyski za granią. Burza? Przy gwieździstym niebie? Na szczęście to tylko feta w miasteczku.
Morze granitowych płyt
Słońce powinno szybko wzejść, ale zapiera się – a to o grań, a to o szczyt. W końcu jest – PIĘKNE i CIEPŁE! Okazuje się, że do grani brakło nam niewiele, jakieś siedemdziesiąt metrów. Szybko zbieramy się i kończymy drogę. Na płytach pod granią widzimy stanowisko z dwóch ringów i ciągnący się w dół rząd plakietek. Mając w perspektywie schodzenie eksponowaną, wymagającą asekuracji granią, decydujemy się zjeżdżać. Zakładamy białe rękawiczki do zjazdów i jadąc, jadąc cały czas cudownymi płytami, podziwiamy Gości, którzy poprowadzili tędy klasyczną drogę. Pod ścianą lądujemy w miejscu oddalonym o sto metrów od naszej koleby. O niektórych miejscach mówi się, że pies z kulawą nogą do nich nie zagląda. Do nas zaglądnął i pies, i jego właściciel, szukający pracy jako tragarz. Jednak tym razem byliśmy dzielni i sami znieśliśmy plecaki.
O! Kaktus!
SFINKS – INFO PRAKTYCZNE
Najtrudniejszy pierwszy skok – przez ocean i niestety najdroższy. Koszt biletu lotniczego, w zależności od determinacji w poszukiwaniu niskich cen, to wydatek do 900 do 1100 USD. Linie lotnicze, którymi można dolecieć do celu to: KLM, LUFTHANSA I IBERIA. Bez dodatkowych kosztów każdy może zabrać dwa bagaże po 32 kg. Rezerwację biletów warto zrobić co najmniej z rocznym wyprzedzeniem w kilku liniach na kilka terminów.
W Limie czeka nas zabawna odprawa celna. Naciskamy guzik i losowo wyświetla się zielona lub czerwona strzałka: albo przechodzimy albo otwieramy bagaż.
Dojazd z lotniska do centrum kosztuje 6-10 USD. Zalecamy twarde negocjacje z taksówkarzami, bardzo twarde. Na nocleg polecamy dzielnicę Miraflores. Jest spokojnie i bezpiecznie nawet wieczorową porą. Mieszkaliśmy na ulicy Manco Capac 368 we Friend’s House. Koszt noclegu ze śniadaniem to 7 USD. Można korzystać z kuchni. Zdecydowanie nie polecamy centrum Limy.
Przejazdy w Limie radzimy odbywać taksówkami, których jest bez liku. Cenę kursu należy ustalić przed jazdą i jak zwykle się targować. Cena zależy od klasy auta i trasy. Może się wahać od 2-2,5 USD. Komunikacja miejska nie jest polecana ze względu na bezpieczeństwo. Przy przejazdach dalszych lub o dziwnych porach, na przykład w nocy, warto skorzystać z pomocy właścicieli hotelu przy zamawianiu taksówki. Wymiany pieniędzy należy dokonywać w polecanych przez dobre przewodniki kantorach. NIGDY na ulicy i zawsze należy dokładnie liczyć pieniądze. W ambasadzie polskiej (Av. Solavery 1978) warto zostawić paszport i pieniądze, maksymalnie 50 USD. Ambasada wydaje potwierdzoną kserokopię paszportu, która jest wszędzie honorowana.
W góry, do Caraz, jeżdżą autobusy kompanii Rodriguez (Av. Roosevelt 393). Koszt przejazdu oscyluje między 7 a 9 USD. Należy liczyć się z możliwością zapłaty za bagaż powyżej 20 kg. Czas przejazdu wynosi około 10 godzin. Do hotelu (za rogiem) bagaż można przewieźć taxi – motorowerem za niecałego dolara.
W miasteczku jest kilka hosteli o dość przystępnych cenach. My mieszkaliśmy w Chavin – San Martin 1135, po 4,5 USD za osobę, bez śniadania. Niedaleko dworca autobusowego jest doskonała piekarnia i ciastkarnia. Jedzenie można kupić na targu – duży wybór i niskie ceny. Można, a nawet należy się targować. Są problemy z kupieniem konserw mięsnych. Ponadto jest kilka większych sklepów z artykułami spożywczymi. Benzynę (benzina blanca) po ok. 2 USD za 1 litr i szable śnieżne (ok. 20 USD) można kupić w agencjach turystycznych w Caraz np. Pony’s Expedition. Można tam także dowiedzieć się o warunkach panujących w górach i na konkretnych szczytach. Do doliny Paron u północnych podnóży Huandoy dojeżdża się taksówką za 23 USD, w dół za 20. Zamawiać samochód warto poprzez hotel, w którym mieszkamy.
W Lago Paron nocleg już pod namiotem. „Schronisko”, które znajduje się nad brzegiem jeziora nie oferuje noclegu. Można skorzystać jedynie z sali na wieczorne posiady. Woda do picia i mycia z kranu za schroniskiem. Po przyjeździe spotkamy się z ofertą pomocy przy noszeniu plecaków do obozów wyżej i pilnowaniem obozu podczas naszej nieobecności. Z pilnowania należy bezwzględnie skorzystać. Zdarzają się kradzieże dokonywane przez kierowców przywożących turystów. Miejscowi sprzedają również piwo, napoje, jajka i ser. Wyżej w górach jest już bezpieczniej. Jedyny kłopot mogą sprawiać pasące się dziko krowy, które zwabiają, nawet w nocy, pozostawione brudne naczynia lub pachnące jedzenie. Ciemności nie są dla nich przeszkodą w poruszaniu się po stromych stokach.
Zwiedzanie Peru dostosowujemy do czasu, jakim dysponujemy. Noclegi możemy załatwiać poprzez właścicieli hosteli. Mamy pewny nocleg oraz odbiór z dworca autobusowego lub lotniska. Ceny: Arequipa – 5 USD ze śniadaniem; Cusco 8,5 USD bez śniadania, w Aguas Calientes u stóp Machu Picchu 15 USD. Na samo Cusco i Machu Picchu warto poświęcić co najmniej tydzień. W szczycie sezonu turystycznego wycieczki do Machu Picchu trzeba rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem.
Podczas podróży korzystaliśmy z przewodnika Wydawnictwa Footprint Peru Handbook.
Tekst i zdjęcia: Barbara Szybowska i Adam Potoczek
Numer GÓRY 12 (115) 2003