facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-04-07
 

Nauka kucania

szystko jest inaczej, niż wczoraj obiecywał nam dowódca. Jesteśmy przed siódmą w jednostce. – Nu, szto? Wsjo zajebist? – zagadnął nadchodzący Jego Klapkowatość, Niebiański Dres, Zamir. Nie za bardzo. Ekscelencja, widząc nasz stan, częstuje konserwą kirgiskiej armii, tygodniową lepioszką i, na całe szczęście, czajem. Zostajemy sami w jakiejś sali z zakratowanymi oknami, gdzieś w Kirgistanie. Siedzimy w ciszy naprzeciw siebie, przy długim stole, patrzymy razem na tłuszcz i kawałki mięsa w puszce z grubej stali i każdy wie, że zaraz będziemy rzygać. Absurdalność tej sytuacji, naszego położenia w ogóle, dociera do nas jednocześnie i bez słów. – Co my tu, kurwa, robimy?! Wybuchamy śmiechem. Drugi najtrudniejszy przechwyt wyjazdu puścił z najwyższym trudem. Zanim w puszce zostały tylko resztki tłuszczu, podzieliłem się z Pająkiem okrutną obawą:
    – Jak nie zjemy tego do końca, możemy mieć u nich przesrane.
Pająk uśmiechnął się. – Ale gdy to wszystko zjemy, mogą też pomyśleć, że nam bardzo smakowało i jesteśmy głodni, więc trzeba przynieść nam jeszcze raz to samo! Pojawił się bóg Zamir i wysłał nas do swojego przełożonego pod Batkienem, aby załatwić niezbędne dokumenty. Tu klika razy zapłaciliśmy frycowe. Nieznajomość realiów kosztowała nas kilka godzin i dolarów. W tym czasie Kasia i Korek jedli śniadanie, a kucający żołnierz czyścił sobie broń z lufą wycelowaną przypadkowo w klatę Korka. Dowódca wydzierał się przez radio: – „Ciornyj tridcat tri! Ciornyj tridcat tri!!! Ja rabotaju!” Gdy wróciliśmy do jednostki, rozpoczęliśmy pertraktacje z egzaltowanym bogiem Zamirem co do transportu w głąb doliny.
    – Jak chcieliście się dostać do Kara-Su?
    – Z pomocą osiołków.
   – Co?! To bez sensu! Poniał? Iszaki, znajesz? [w jęz. kirgiskim iszak – osioł; tu następowały gesty polegające na pokazywaniu dłońmi uszu osła i sposobu jazdy z charakterystyczną trzęsawką w kłusie – nie do opisania...] – Z ISZAKAMI PAJ  DIOTIE DA KURBAKA [drugi post mniej więcej w połowie doliny] CIETYRNADCAT CIASOW, A JA WAS WOT, TAK, SRRUUU [gest naśladujący startujący samolot] W DWA CIASA!!! PONIAŁ?! ZAJEBIST!!!

Zgodziliśmy się, jeśli można to tak określić. Pozostała tylko debata o cenie. Tu udało się osiągnąć kompromis. Wiele się już nauczyliśmy. Pomogła silna, niezmiernie rzadko wystawiana na próbę skłonność do alkoholu i odrobina zdolności aktorskich.

 

 

Pierwsze spojrzenie na Kara-Su - moc wraca.

Tydzień podróży, dwa dni marszu i marzenia wreszcie nabrały kształtu...

fot. Łukasz Halski


Dwie godziny później przed namiotem w dolinie tuman kurzu uniósł się spod opon hamującej maszyny. Załadowaliśmy bety i ruszyliśmy na podbój nieznanego. Pokonanie sześćdziesięciu pięciu kilometrów doliny zajęło nam dwa i pół dnia. Tyle to pewnie mają wzdłuż nasze Tatry, pocieszaliśmy się nawzajem. Pierwszego dnia jechaliśmy uazem. Droga wyglądała miejscami tak, jak w najgorszych wspomnieniach himalajskich wyjadaczy. Przepaść po jednej stronie, urwane pobocza, my gotowi do wyskakiwania na zakrętach. Trzęsie, że chłopaki nie mogą odpalić papierosa, ale gruby base-jumper z Norwegii zalewa sobie zimną wodą jakąś papkę w torebce. Po chwili auto podskoczyło, a on wylewa połowę na mocno owłosioną klatę i zwały skandynawskiego tłuszczu polarnego. Płatki kukurydziane i starannie wyselekcjonowane ziarna zbóż zastygają mu na ciemnych kędziorach między piersiami. Już chyba nie będzie jadł. My też jakoś nie mamy ochoty. Chyba że na zwracanie, to tak. Po dotarciu do końca drogi, wraz z Zamirem i jednym z Norwegów, udałem się do bazy. Po dziesięciu minutach ścieżka w kanionie nad rwącą rzeką okrążyła skalny załom i doprowadziła nas do rozległej polany. Stały na niej różne budowle wojskowe, ruiny i dziwne murki. Wszędzie trwały jakieś akcje szkoleniowe. Jedni żołnierze biegali gdzieś pod górę, inni strzelali, skakali przez przeszkody, fikali koziołki itd. Nikt nie kucał. Gdy nas ujrzeli, stanęli jak wryci, by po chwili ze wszystkich gardeł wydobył się dziki wrzask radości. – Wy zostańcie tutaj – Zamir wskazał na kamień nieopodal lądowiska dla helikopterów – będą strzelać. Rzeczywiście, gdy tylko schroniliśmy się z potomkiem Wikingów, rozległy się głośne salwy w regularnych odstępach. Przyszło mi do głowy, co też mogą sobie teraz pomyśleć moi towarzysze, tam przy aucie! Przecież zniknęliśmy za załomem i zaraz potem rozległy się strzały...

 

Fenomenalna baszta Piku Sliesowa (4240 m) ze ścianą zachodnią o wysokości 900 m.

fot. Katarzyna Skalska

 

Po noclegu postanowiliśmy dać odpór wszystkim superpropozycjom pomocy w transporcie, noclegu i cholera wie w czym jeszcze i popracować jak iszaki. Był to drugi dzień wędrówki, pogoda idealna, ale raczej na wspinanie. Jak się okazało, były to dwa dni najlepszej pogody na całym wyjeździe, nie licząc dwóch kolejnych, kiedy to... kończyliśmy nasz pobyt! Plecaki po około czterdzieści kilo, tyle samo stopni. Sukcesem było, że doszliśmy aż do Karawszyna, ruin wioski wysiedlonej w czasach stalinowskich w celu „poprawy warunków życia”.


Stąd ujrzeliśmy po raz pierwszy nasze olbrzymie góry, lśniące gładzie gigantycznych płytowych ścian, biel lodowców. Poezja. Pierwszy porządny sen od sześciu dni, normalne, górskie warunki, błękit, zieleń i biel. Cisza i niezmącony spokój. Nareszcie nikt nam niczego nie proponuje, nie oferuje (tylko dla nas!), nie ma żadnych mundurów, pozwoleń, negocjacji, opłat. Góry. Sama esencja gór w ich górskości. Trzeciego dnia podejścia w miarę sprawnie pokonaliśmy przed południem próg Doliny Kara-Su („Czarna Woda”) i, mijając po drodze szałasy pasterzy oraz ich rodzin, legliśmy na przecudownej, wymarzonej, bajkowej etc. łączce, która stanowiła bazę. Po tygodniach przygotowań, tysiącach kilometrów lotu, kilkudniowej jeździe, tonach kurzu, objazdach objazdów, dyskusjach, walce o dokumenty, zaciętych targach, bezsennych nocach i tak dalej – nie musieliśmy już nigdzie iść. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Nie docierało do nas, że tego dokonaliśmy. My, mali ludkowie z Polski, których zwykle nie stać na buty czy benzynę na przejazd w Alpy...


Wokół rozpościerał się niewiarygodny widok, który znaliśmy tylko ze zdjęć: tuż obok przez zieloną łąkę przepływał potoczek o przeźroczystej i lodowatej wodzie, polanę otaczał lasek drzew arcza, porastający zbocza po obu stronach doliny. Natomiast dalej i wyżej rozciągało się nieprawdopodobne królestwo granitowych baszt, monolitycznych ścian i zamykających dolinę wysokich, ośnieżonych szczytów: Asana (4240 m) ze swoją gładką, 700-metrową północno-zachodnią ścianą, Piku Kotina, najwyższego w całym rejonie Piku Piramidalnego (5506 m), rewelacyjnie ostrego i gładkiego trójkąta zachodniej ściany Piku (4810 m), Żółtej Ściany. Po prostu marzenie alpinisty. Sny jednak się spełniają. Czasem.

 

Arkadiusz „Korek” Kornas w ścianie nad Doliną Ak-Su. W tle szczyt Ptica (4475 m) ze wspaniałym, strzelistym filarem.

fot. Piotr Michalski


W ciągu dwudniowego odpoczynku poznaliśmy miejscowego czabana [pasterza] oraz jego żonę i dzieci, mieszkających nieopodal bazy. Dzięki temu byliśmy codziennie zaopatrywani w świeże mleko, kefir i lepioszki. Palce lizać! Po kilku dniach  pogoda ustabilizowała się według scenariusza: ranek idealny, stopniowy wzrost zachmurzenia, około piętnastej deszcz, pod wieczór rozpogodzenie lub dalszy ciąg opadów. Po rekonesansie postanowiliśmy zaprzyjaźnić się na początek z popularną, jak na tutejsze standardy, drogą Diagonalną (5A, do niedawna 5B w skali rosyjskiej) na 600–700-metrowej, południowo-wschodniej flance Żółtej Ściany (około 3800 m), szczytu o kształcie wyróżniającym się urodą, leżącym po orograficznie lewej (zachodniej) stronie doliny. Mimo iż dysponowaliśmy tylko zdjęciem z wrysowaną linią, udało nam się wspiąć tą drogą. Prowadzi wyraźnym, skośnym pęknięciem przez całą ścianę. Trzynaście lat wcześniej wariant prostujący (VI+, VII, 7 wyciągów, pierwsze polskie przejście) dorobili do niej chyba jedyni (do tego tak znakomici) nasi alpiniści w tym rejonie do 2004 roku, Janusz Gołąb i Staszek Piecuch. Oryginalna wspinaczka liczy sobie około 15 wyciągów (trudności wyceniliśmy na VI+A1) i prowadzi w rewelacyjnej, litej skale. Całość zajęła nam trzem (Korek, Pająk i ja) około 10 godzin. Na trawiastych półeczkach w łatwiejszej części zacięcia coś zmusiło do przykucnięcia Pająka. Niemal natychmiast w górach Pamiro–Ałaju rozległy się głośne eksplozje. Miejsca było mało, w polu rażenia znajdował się zbolały Korek, a ja jeszcze nigdy nie wspinałem się tak szybko. Pod wierzchołkiem oczywiście zastał nas tradycyjny już deszcz. Wróciliśmy późnym popołudniem zupełnie mokrzy, schodząc piękną, zieloną, zawieszoną doliną.


W roku 2000 miał tu miejsce incydent, o którym nie sposób nie wspomnieć. Wstrząsnął alpinistycznym światem i został kanwą książki Grega Childa oraz filmu fabularnego. Przez jedną z przełęczy, z Tadżykistanu, przeszła uzbrojona, międzynarodowa grupa bandytów, najprawdopodobniej przemycających narkotyki (nie była to, jak można było wyczytać w relacjach, grupa Islamskiego Ruchu Uzbekistanu, która miała siedziby w Afganistanie i Pakistanie i chciała przedostać się przez góry do kraju). Gdy zorientowali się, że w dolinie są Amerykanie (Beth Rodden, Tommy Caldwell, John Dickey i Jason „Singer” Smith, którzy próbowali wytyczyć Direttissimę Żółtej Ściany), pojmali ich w następujący sposób: podeszli pod południowo-wschodnią ścianę i... ostrzelali portaledge, w których biwakowała cała czwórka! Wspinacze zjechali po poręczówkach prosto w ramiona oprychów. Ich kilkudniowe perypetie to kapitalny materiał na sensacyjną książkę. Wspomnę tylko, że po paru dniach niewoli, kiedy ukrywali się w zalanych jaskiniach, wnękach nad rzeką, bez wody i śpiworów, nawiązała się walka między przybyłymi oddziałami wojsk kirgiskich a napastnikami. Amerykanie pod eskortą jednego z bandziorów skierowali się  do trudno dostępnej, wysoko położonej, odległej doliny, aby przeczekać walki. Tam, w trakcie pokonywania jednego z prożków, w akcie desperacji zepchnęli w przepaść strażnika. Tak jak stali zaczęli przebijać się w dół doliny, by w końcu dostać się nocą ponownie w sam środek walczących stron. Kule świstały nad głowami, naprawdę cudem wyszli z tego cało, trafiając w ręce Kirgizów. Na tle tych przeżyć chyba każda, nawet najdramatyczniejsza przygoda alpinistyczna blednie, trącąc lekkomyślną i próżną rozrywką. Tym bardziej taka, jak nasza. Dodam jeszcze, że resztki tego, co zespół pozostawił w ścianie, można zauważyć, nawet gołym okiem, będąc u jej podstawy. Idąc Diagonalną, mijaliśmy smętnie zwisające, poprzecierane liny poręczowe. Wodząc wzrokiem za nimi, jakieś pięćdziesiąt metrów powyżej nas, dostrzegliśmy poszarpane wory transportowe i nieokreślone kawałki sprzętu. Przykry widok.

 

Korek” na ósmym wyciągu Missing Mountain na ścianie Pamir Pyramid. W tle Pik Kotina (4520 m)

fot. Piotr Michalski

 

Kolejne dni wypełniało nam przede wszystkim oczekiwanie na poprawę pogody. „Nasz” czaban stwierdził, że czegoś podobnego nie było tu od dwudziestu lat. Potwierdził też to, o czym czytaliśmy przed wyjazdem: w Karawszynie panuje klimat suchy, kontynentalny, załamania pogody zdarzają się rzadko i trwają zazwyczaj nie dłużej, niż dwa – trzy dni, reszta – „tolka żara”. Trafiliśmy na anomalię. Niestety, często nam się to zdarza. Zaczęliśmy nawet myśleć po kolejnych deszczowych wakacjach, że to my jesteśmy tą anomalią... Po pięciu dniach, nie mogąc już usiedzieć na miejscu, postanowiliśmy przenieść się do sąsiedniej Ak-Su. Rodzina pasterzy, z którą zżyliśmy się już trochę, nie chciała rozstawać się z nami, ale umówiliśmy się już na spotkanie przed wyjazdem, czaban zaoferował swą pomoc w drodze powrotnej. Pewnego dnia, gdy poszedł po owce w górę doliny, odwiedzili go „sąsiedzi” z następnej doliny. Akurat siedzieliśmy wspólnie z jego żoną i przesympatycznym dzieciakiem w chacie. Szli do nich siedem godzin, nie zastali gospodarza, więc poczekali na niego jeszcze dwie. Było późno, więc zostali na noc, by nazajutrz ruszyć do siebie. Przy okazji mogliśmy przekonać się kolejny raz, jak krańcowo inne od naszego jest tu pojmowanie czasu i traktowanie przestrzeni. 

 

 Korek” na pierwszym wyciągu naszego wariantu (VI)

do drogi Better World (6c) na Otrotiubku Niżnim (ok. 3800 m)

fot. Piotr Michalski

 

Przejście do Ak-Su trwało kilka godzin. Lało niemal przez całą drogę. W Dolinie Ak-Su jest chłodniej, wieje od lodowca i nie widać za wiele. Rozkładamy namioty i wpełzamy do nich zupełnie przemoczeni. Rano, wraz z ze światem wyłaniającym się spomiędzy rozsuwającego się zamka w namiocie, nasze usta rozchylają się nagle i zastygamy w niemym podziwie. Pik Sliesowa. Wielka wieża, niczym z marzeń o górze idealnej, esencja czystego granitu. Wystawiam głowę i widzę wokół wspaniałe, olbrzymie szczyty, Pticę z filarem prostym, jak strzała, Pik 4810 z imponującą 1200-metrową ścianą wschodnią, Ortotiubek i kilka innych. Szczyty połyskują świeżutką bielą śniegu, który spadł nocą. Wiemy już, że jesteśmy w raju alpinistów. Potencjał wspinaczkowy tej doliny jest chyba większy, niż całych Tatr! Do uszu dochodzi szum rzeki, świeci słońce, znów jest po co żyć. Obok nas biwakują Baskowie pod opieką „Agencji” z Uzbekistanu. Jowialny, gruby kucharz o tubalnym głosie, którego spotkaliśmy jeszcze w Kurbaka, od rana pichci coś smacznego. Baskowie nudzą się, rąbią drzewo, sortują sprzęt. Okazują się bardzo mili, a ja znów mogę służyć pomocą w tłumaczeniu, gdyż angielski Uzbeków jest tragiczny nawet jak na moje ucho, a rosyjski Basków nie istnieje... Oprócz nich jest też „sborna” ukraińska, mistrzowie sportu, lekarz. Wieczorek zapoznawczo-integracyjny Polaków, Ukraińców, Rosjan i Basków odbywa się z pogwałceniem odwiecznej tradycji narodów słowiańskich, to znaczy bez alkoholu. Nie do pomyślenia, ale wódka skończyła się nawet Uzbekom, którzy przytaszczyli aż tutaj kilka wielkich butli gazowych, worki ziemniaków, cebuli, dziesiątki pęt kiełbasy, które wisiały na ścianach namiotu kuchennego, itd. Zatem po wymianie grzeczności, przedstawieniu zamierzeń i anegdotkach wszyscy poszli grzecznie spać. Okazało się, że w imponującej, dziewięćsetmetrowej, zachodniej ścianie Piku Sliesowa można wypatrzyć przez lornetkę sylwetki trójki wspinaczy, którzy trzeci dzień wiszą w mokrej ścianie, cały czas z ambicją wejścia na szczyt.

1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com