facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-04-07
 

Nauka kucania

Nazajutrz pogoda zepsuła się definitywnie, zrobiło się bardzo zimno. Założyliśmy czapki, rękawiczki, wszystkie ciuchy i walczyliśmy o ogień, posiłek, suche miejsce, ciekawe zajęcie. Otuchy dodawały nam spojrzenia przez lornetkę. Trzech ukraińskich mastiorów siedzi (może kuca) skulonych na półeczce w połowie ściany. Okryci są czymś w rodzaju folii malarskiej, którą podwiewa wiatr i omiata śnieg... Czy nam jest tutaj źle?

 

 

Udręka homo viator. Ranek w trakcie powrotu niekończącą się Doliną Karawszyn.

fot. Piotr Michalski


Po kolejnych kilku dniach bezczynności da się wreszcie gdzieś wyjść. Naszym celem jest włoska droga z 1998 roku, autorstwa Sonji Brambati, Eduardo Meraldiego i Paolo Vitalego, Better World (6c, 350 m) na dolnej ścianie Ortotiubka Niżniego (Central Pyramide, 3850 m). Tylko takie wspinanie wchodzi w grę przy chłodzie i codziennych opadach. Jeżeli oczywiście nie chce się wspinać w stylu preferowa  nym przez Ukraińców nad nami... Liczymy, że będzie to wspinaczka w rodzaju tej na Igłach w Chamonix. Zaczynamy przez pomyłkę dwie długości liny własnym wariantem. Zimno jest nawet w słońcu, grabieją ręce. Gdy nadciąga chmura, pada przelotny deszczyk. Jesteśmy zdesperowani, więc napieramy. Okazuje się, że droga ma baaardzo wymagającą asekurację. Prowadzi ultralitymi płytami, zalanymi ryskami i przez mniejsze lub większe daszki. Gdyby to było nad Morskim Okiem, rządek spitów przewiercałby się przez te gładzie po wielokroć. Tu mamy jakieś śmieszne tasiemki na wystających ząbkach, haka pod przewieszką i dwudziestometrową, siódemkową, połogą płytę, która jest o tyle banalna, że jak się na nią weszło, to raczej nie wolno odpadać. Jedyne, co można, to przejść... Ostatni hak piętnaście metrów pod nogami, do pierwszej ryski jeszcze kilka ruchów. Nie ma chwytów i stopni, jak zawieje, albo Pająk kichnie... Ech, nie chcę nawet myśleć. Jakoś z Korkiem mało rozmawiamy, nie chce się. Kto powiedział, że „być może pierwszy na linie jest bohaterem, ale drugi zna życie”? Idąc na drugiego, doceniamy jeszcze bardziej tę długość liny. W połowie, pod płytą, zaczęło siąpić i Pająk schował się pod daszkiem, my zaś staliśmy tępo na deszczu, uwiązani do stanowiska. Potem przeszedł tę płytę, kiedy jeszcze była nie do końca sucha... Następne wyciągi mają podobny charakter. Wreszcie dochodzimy do kluczowego odcinka. Udało się przedrzeć bez zatrzymywania. Było się chociaż z czego asekurować, gdyż najtrudniejszym odcinkiem była sekwencja okapików, pod którymi dało się osadzać asekurację. Nad nimi znajdowało się zacięcie i znów dziesięciometrowa płyta bez możliwości asekuracji, ale byliśmy już trochę oswojeni...

 

Wreszcie nie trzeba już marznąć, zjeżdżamy. Wracamy z lepszego świata (Better World) do zmarzniętej Kasi, przechodząc ponad kipiącą gardzielą potoku po zainstalowanej wcześniej linie.

 

Gdybyśmy pomyśleli, że na tym przejściu zamknie się bilans wspinaczkowy całego wyjazdu to... nic, i tak było warto! Liczy się przecież wszystko, nie tylko cyfry, ale cała magia, egzotyka, oddalenie, podróż i w ogóle to, że mogliśmy tu dotrzeć. Pogoda podczas kolejnych dni pozwoliła nam wyjść na jedną, nieudaną wspinaczkę. Wycofaliśmy się po dziewięciu wyciągach ślicznego wspinania, gdyż zły opis drogi wpuścił nas w granitowe maliny. Powędrowałem jeszcze z Kasią doliną w głąb, mając w pamięci ostrzeżenie lekarza z Odessy o „groźniejszych malinach”, czyli minach, które mogły zostać po bandzie przemytników z 2000 roku. Ukraińcy ukończyli swą hakówkę. Wspinali się tydzień, podczas gdy średni czas przejścia wynosi około trzech dni. Spotkaliśmy w bazie zmęczone i szczęśliwe twarze. W ich spojrzeniach majaczy pewność, że też było warto. Zimno i leje, niczym w naszych górach.

 

 

“Straszne chamstwo się zjeżdża do tej Victorii”... Business Class Restaurant w Biszkeku.

fot. Katarzyna Skalska

 

Wieczorne ogniska z Baskami. Dyskusje o anarchii, haszyszu, podkładaniu bomb, wycinaniu drzew, punku, chwilami o wspinaniu. Wbrew słabej znajomości tego samego języka, spotkania przeciągają się do nocy. Odwiedza nas męczący Tadżyk, który oferował wszelkie usługi (no, prawie...) jeszcze w Woruchu. Żuje coś, spluwa i kuca. Spławiamy go. Czas wracać. Przychodzi nasz przyjaciel z Kara-Su z dostawą prowiantu. Niby jest wesoło, ale każdy ma już w oczach niewysłowiony żal, przeczucie nieodwracalnego. Patrzymy w tańczące płomienie ognia z suchego drewna tysiącletniej arczy. Każdy żegna się z tym rajem w milczeniu, we własnych otchłaniach. Zapach nadciągającego powrotu. Tu jest dobrze. Wszystko proste i prawdziwe. Tam, dokąd zmierzamy, nie. To przez co musimy przejść jest najgorsze.


Ostatni dzień w Pamiro-Ałaju. Lampa. Dzień, jak przystało na nasz powrót z każdych gór, wymarzony do wspinania. Baskowie żartują, żebyśmy zdradzili im cel naszego następnego wyjazdu, żeby wiedzieli, gdzie nie  jechać... Nudne, rutynowe działania. Chciałbym to wszystko zepsuć, opóźnić. Małe dziecko wrzeszczy w nas „ja nie chcę”, ale dorosły, rozsądny tatuś myśli o terminach, obowiązkach, umowach i całym znanym bagnie. Czasu nie da się przebłagać. W górach jest go dla nas zawsze za mało. Żegnamy się z bracią i wychodzimy, patrząc z zazdrością na ich niespieszne ruchy.


W Karawszynie spotkamy się z czabanem. Stąd mamy jakieś sześćdziesiąt, może sześćdziesiąt pięć kilometrów do cywilizacji. Objuczeni docieramy do Karawszyna jeszcze we względnym chłodzie poranka. Tam iszaki przejmują od nas bagaż i dalszy marsz staje się wygodniejszy. Da się iść w sandałkach. Nasz pasterz powędrował z bogatymi Norweskimi base-jumperami w dół, w jeden dzień doszedł do Worucha i, przespawszy się trzy godzinki, wrócił w jeden dzień do Karawszyna, bo przecież tu się umówił!!! Sto dwadzieścia kilometrów. Daje nam pogląd na tutejsze zwyczaje, jego kondycję i ostatecznie utwierdza w przekonaniu o charakterze. Zadeklarował jeszcze, że nie weźmie od nas pieniędzy, bo nas polubił. Hmm... Teraz w to wierzymy. Jego rodzina przynajmniej od pięciu pokoleń wypasa w tej dolinie owce i krowy. Jednak od czasu wojny gówniarze w mundurach wystawiają mu roczną przepustkę i każdorazowo skrupulatnie ją sprawdzają. Mają do niego żal, że nie ostrzegł ich cztery lata wcześniej o nadchodzących „mudżahiedach”. Nie chcą zrozumieć, że on miał już wtedy karabin wycelowany w głowę, rodzinę w chacie i wybrane wszystkie zapasy.

 

Kirgiski, rosyjski i polski dla początkujących, plastyka dla średniozaawansowanych...

Nasz ulubieniec – pociecha pozuje na stojąco.

fot. Katarzyna Skalska


Odchodzimy z żalem, patrząc na szczyty skąpane w słońcu, które stoi niemal w zenicie. Przed nami długa droga. Dwa dni człapiemy w znoju jak pielgrzymi, noga za nogą, zakurzoną doliną. Osłom też jest smutno i źle. Po południu dochodzimy do pierwszych zabudowań, zalegamy w sadzie. Po drugiej stronie rzeki trwa jakaś zabawa. Zmęczeni zasypiamy w cieniu drzew. Budzą nas czyjeś kroki. Okazuje się, że idą młodzi chłopcy zza rzeki. U nas możnaby się spodziewać wyproszenia z terenu prywatnego lub czegoś gorszego. Oni przynoszą... wielką misę pieczonych ziemniaków, połówkę arbuza i parę kilo jabłek! – Na pewno jesteście zmęczeni, smacznego, na zdrowie! Tak, to jest Kirgistan. Przez ostatnie gorące kilometry dręczy nas wizja sklepu w Woruchu, a dokładniej piwa, które oczyma wyobraźni widzimy już w lodówce. Mieszkańcy każdego domostwa pozdrawiają nas jak jakichś misjonarzy, w co drugim domu chcą zaprosić nas na herbatę, proponują obiad, pogawędkę. Chcielibyśmy ich zadowolić, ale świadomość – odpowiedzialny tatuś – brutalnie nakazuje człapać, wciąż leźć dalej i dalej.

 

W wiosce spełniają się nasze marzenia. Ten napój nie rywalizuje z herbatą o pierwsze miejsce w naszym rankingu. Z uwagi na odmienność sytuacji, w których pożąda się jednego i drugiego, wygrywa ex equo. Rozklekotany autobus wiezie nas to przez kirgiską, to tadżycką część tej ziemi. Krótka rozmowa z pasażerami. – Nie płaćcie za bilet, zostawcie to mnie. Może ja kiedyś też przyjadę do was do Polski, to wy za mnie zapłacicie – tak pożegnał nas przypadkowo poznany pasażer o rozbrajającym, pozłacanym uśmiechu. Nasz czaban zaprasza nas do siostry. Idziemy przez wioskę, a nasz przewodnik objaśnia panujące tu stosunki własnościowe. Przedziwne rzeczy. Okazuje się, że obok siebie znajdują się tadżyckie i kirgiskie części wioski. Sprowadza się to do tego, że w tych kilku domach po lewej i nieco dalej mieszkają Tadżycy, te najbliższe należą do rodzin kirgiskich. Najzabawniejsze jest to, że w Tadżykistanie jest inna strefa czasowa, aniżeli w Kirgistanie. Doprowadza to zatem do sytuacji, w której sąsiedzi zza płotu mają inaczej nastawione zegarki. Autobusy, które jeżdżą przez te tereny, muszą być zapewne wyposażone standardowo w wehikuł czasu. My też już dawno przenieśliśmy się w czasie. Błąkamy się teraz po tym dziwnym królestwie bez punktów zaczepienia. Żeglujemy ze zmrużonymi oczami. Dryfujemy po omacku.


Lądując w gościnnym cieniu werandy domu, podziwiamy perfekcyjną organizację życia w rodzinie. Czaban narzeka, bo ma tylko ośmiu synów, a to trochę mało. Tu wielodzietna rodzina zaczyna się powyżej dziesięciorga dzieci. Jeśli kogoś stać, zdarzają się dwie żony. Najmłodsi zbierają stonkę z ziemniaków, starsi pilnują suszących się moreli, dziewczynki piorą i sprzątają, karmią i pasą krowy, owce. Mały pegeer. Zresztą po upadku Sajuza każdy ma tu wszystko własne, gospodarstwa rodzinne to niemal samowystarczalne kołchozy. Delektujemy się dobrami ludzkości i nieróbstwem. Kąpiel razem z miejscową dzieciarnią w kanale nawadniającym. Czaban zachłysnął się nowo zakupionym telewizorem i nie przeszkadzało mu to, że po kilku ostatnich dniach ma w nogach ze dwieście kilometrów i kilka zarwanych nocy. Cały wieczór oglądał rosyjskie filmy kryminalne, jakie od kilku lat zdominowały tamtejszą telewizję. 

 

 

Integracja z przyjaznym ludem Pamiro-Ałaju. Upał, kurz, gorące serca i zimne pyfko...

fot. Katarzyna Skalska


Następnego dnia przenieśliśmy się do Batkienu i zamieszkaliśmy w kolejnym mieszkaniu naszego przyjaciela, na parterze zwykłego bloku. Pasterz pożegnał się z nami, zostawił klucze i zapoznał z mieszkającą piętro wyżej następną siostrą. Zaczęliśmy sycić się dobrobytem, wygodą, specjałami kuchni i czym tylko można. Nasze żołądki po trzech tygodniach reżimu skurczyły się i teraz, gdy faszerowaliśmy je wszystkim naraz, odmówiły działania. Zaczęło się od Kasi. Po jakimś czasie wszyscy oprócz Pająka biegaliśmy na przemian albo na balkon, żeby wymiotować, albo do dwuosobowej latryny przed blokiem w „innym” celu. Ciszę nocną na osiedlu mieszkaniowym w środkowej Azji przerywały odgłosy zmagań żołądkowych. Pod balkonem stało zaparkowane, nomen omen, żyguli. Gdy biegliśmy skurczeni, nie zawsze dało się o tym pamiętać. Kolejny dzionek był fatalny. Jak dobrze, że był wśród nas dobrze czujący się Pająk. Leczył nas cały dzień. Zastanawialiśmy się, co też mogą sobie myśleć po tej nocy sąsiedzi o czabanie i jego nowych znajomych... Pająk z Korkiem poszli na piwo i gdy wchodzili do restauracji, z jednego ze stolików usłyszeli charakterystyczny głos:
    – Ej, bandity! Paliaki! Zajebist?! To Kamandir Zamir! Wygląd lokalnego mafioso, jacyś podejrzani koledzy obok, sygnety, łańcuchy itp. Chłopcy obowiązkowo strzelili razem piwko, ale drugiego już jakoś pić nie chcieli. Bóg Zamir dziwił się, czemu nie wpadliśmy pożegnać się w drodze powrotnej. Ot, gość z poczuciem humoru. Zajebist.


Samolotu do Biszkeku, na który bilety mieliśmy kupione trzy tygodnie wcześniej, w ogóle nie było na rozkładzie, o, pardon, na świstku wystawionym za szybą budyneczku lotniska. Na szczęście po interwencji w domu dyrektora lotniska okazało się, że lot będzie dzień później. No i bardzo dobrze, bo ta jedna doba stała pod znakiem dolegliwości i cierpienia. Dzięki opóźnieniu doszliśmy do względnego zdrowia. Trasę Batkien-Biszkek, która zajęła nam dwa znojne dni, przebyliśmy w półtorej godzinki i to z międzylądowaniem w Osz! W Biszkeku mamy niewiele czasu. Przechodzimy kontrolę, podczas której nasze paszporty są sprawdzane siedem razy na przestrzeni około stu metrów. Lądowanie, później szalony bieg przez wieczorną Moskwę. Ostatnie pociągi wyjeżdżają przed północą. Na dworcu białoruskim jesteśmy dwadzieścia minut przed odjazdem ostatniego z nich. Nie mamy biletów, rubli, a kantory zamknięte. Pani w kasie rozkłada ręce... Na dworcu spać nie chcemy, ciągnie do macierzy. Znamy dość dobrze tutejsze zwyczaje i udajemy się prosto na peron. Kierowniczka pociągu, pulchniutka blondyneczka, jest tam, gdzie powinna.
    – Znajetie, u nas tolka dołary – zagaiła niepewnie Kasia.
    – Eta straszna! – odpowiedziała pani kierownik, uśmiechając się szeroko...
Stukot kół układa się w usypiający rytm. Głowy pełne dziwnych wspomnień, obrazów, wszystko przemieszane, na pograniczu jawy i snu. Co się wydarzyło, gdzie byliśmy? Czy się wydarzyło? Znów czerwony „Miedwied” spogląda na nas z politowaniem. Daimonion czuwa. Udało się.
    – Nie mów nikomu, ale tam, w tym mieszkaniu w Batkienie, nie mogłam już wytrzymać i zrobiłam to do pustej połówki arbuza – zwierzyła mi się Kasia. Aż przykucnąłem.

 

Tekst: Piotr Michalski

GÓRY nr 5 (132) 2005


1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-03
Tylko w GÓRACH
 

Przygoda na Sidleyu

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-02
Tylko w GÓRACH
 

Chobutse – oddech góry

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com