facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-04-07
 

Nauka kucania

Wiem, że wszyscy Słowianie to jedna rodzina, ale już granica w Brześciu przekonuje na wszelkie sposoby, byśmy w to nie wierzyli. Tysiące mundurowych w śmiesznych czapeczkach, dziwne przepisy, „bardzo ważne dokumenty”.

Miało być inaczej. Jedziemy rok wcześniej, mamy hojnych sponsorów, wszystko dopięte na ostatni guzik. Śpimy w hotelach, jeździmy taksówkami i tak dalej. Niestety, wyruszamy teraz, przygotowanie teoretyczne mamy lepsze, ale możliwości mniejsze. Podróż życia. Czworo biednych, zagubionych nonkonformistów ma swoją chwilę szczęścia. Naszych przeżyć nie odda żadna relacja, choćby nie wiem jak wciągająca. Wiem, że wszyscy Słowianie to jedna rodzina, ale już granica w Brześciu przekonuje na wszelkie sposoby, byśmy w to nie wierzyli. Tysiące mundurowych w śmiesznych czapeczkach, dziwne przepisy, „bardzo ważne dokumenty”. Ilość i jakość toalet, mimo wielu zdobytych przez nas doświadczeń i niewielkich wymagań, znów była zaskoczeniem. Na dworcu brak ławek i wszyscy kucają. Kucanie jest w ogóle coraz częściej spotykaną formą spędzania wolnego czasu. Im dalej na wschód, tym więcej mężczyzn kuca. Możnaby rzec, że to wręcz postawa życiowa. Mamy chwilę czasu, zalegamy w parku z widokiem na monopol. „Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum, wódka w parku wypita albo zachód słońca”. To nasze białoruskie śniadanie na trawie przedłuża się i w końcu przysypiamy umęczeni, pijani wschodem i pewnym tutejszym specjałem, na etykiecie którego pozuje czerwony „miedwied”. Wszystko rekompensuje radziecki pociąg. Ciało i umysł odpoczywają po przedwyjazdowym młynie. Wolny stukot kół usypia nas, pchając niepostrzeżenie przez lesiste równiny
w objęcia wielkiego, dzikiego Wschodu.


Rosja zmienia się, jak może. Można odnaleźć tu zarówno wszelkie zwiastuny Nowego, jak i niezmienne bastiony Imperium. Chwila na placu Czerwonym, dwie na barbarzyńskich bocznych uliczkach, z których wieje prawdą o tym mieście. Rosjanki są wciąż ładniejsze od Rosjan, i to na pewno jest dobre. Gorzej, że częstokroć uroda ta ma swój specyficzny odcień w postaci przesadnego makijażu, nadmiaru ozdób, złota na dłoniach, złota na szyjach i – no właśnie – w szerokich uśmiechach...

 

Rekonesans w Dolinie Kara-Su. Po lewej Asan (4320 m), w głębi najwyższy szczyt rejonu

Pik Piramidalny (5509 m) w chmurach fot. Piotr Michalski


Nigdy nie byliśmy koneserami, ani tym bardziej mistrzami w zwiedzaniu miast. Teraz wybawieniem okazuje się brak czasu. Liznęliśmy zaledwie cząstkę i już komfortowy pociąg wiezie nas w kierunku gmachu ze stali i szkła – lotniska Domodiedowo. Nazwa – dla nas bliska „domu dziadów” – jest całkowicie myląca. Wewnątrz nowoczesnej budowli kłębi się międzynarodowa śmietanka, na tle której wypadamy jak nędzarze. Do tego jeszcze te nasze dziwne „garby”. Gdy idziemy i przygniecione tobołami ciała pochylają się w przód, wydaje nam się, że stanowimy lokalną atrakcję dla bywałych biznesmenów, wracających z konferencji, dziewczyn z okładek, sportowców lecących na mistrzostwa i całej reszty zwykłych bogaczy. Wiemy, że to tylko wrażenie, ale szukamy odruchowo odludnego kąta. Przez szyby wielkie niczym ogromny telebim patrzymy z lękiem na potężne maszyny. Pijąc wódkę, czujemy, że nieodwołalnie zbliża się chwila naszego powietrznego debiutu. Uznaliśmy go zgodnie za najtrudniejszy przechwyt na tej wyprawie.


Roześmiane towarzystwo idzie długim korytarzem. Do końca przejścia jest dołączone coś na kształt tunelu, tylko jakby złożonego w harmonijkę i ruchomego. Wysuwa się w rodzaj przewiązki, pomostu, którego koniec styka się z samolotem. Dziesiątki identycznych Wietnamczyków znikają w tunelu, nieświadomi niczego złego. Złe są za to nasze przeczucia i skojarzenia. Pomost zwija się z powrotem, drzwi samolotu są zamknięte, a maszyna zaczyna drgać, po czym jej cielsko z wolna cofa się, holowane przez przedziwne pojazdy, zbudowane z czterech olbrzymich kół z małym dodatkiem.


Sądziliśmy mylnie, że my też dostaniemy się w ten zagadkowy sposób do wnętrza powietrznego ptaka. Okazało się jednak, że kirgiskie linie lotnicze nie są tu traktowane priorytetowo. Gdy nadchodzi nasz czas i napięcie osiąga apogeum, okazuje się, że musimy wyjść z budynku dolnym wyjściem. Czekający tam autobus wywiózł nas kilometr za lotnisko, gdzie silniki rozgrzewał już biały, muzealny Tupolew renomowanych linii ITEK-AIR. Z całą pewnością dużo starszy od każdego z nas. Podróż upłynęła nieco nerwowo, z silników coś się dymiło, próbowaliśmy zamaskować nasz niepokój nieudanymi żartami, konsumpcją oraz pogawędką z reprezentantami Kirgistanu w zapasach, którzy wracali z zawodów w Warszawie.

 

 

Alkohole wszystkich krajów łączcie się! Kirgiski Ajuł,piwo białoruskie i polskie – ponad wszystkie

fot. Katarzyna Skalska


Udało się wreszcie wylądować i po przejściu śmiesznej odprawy wydostaliśmy się prosto w objęcia dziczy. „Ciemny tłum kłębił się i wyciągał ręce”, w ciągu minuty musieliśmy odpowiedzieć odmownie na kilkadziesiąt przeróżnych propozycji. Wiedzieliśmy, gdzie i co należy zrobić po pierwsze, aby uniknąć kłopotów i tak powszechnego wśród „przybywających-po-raz-pierwszy” przepłacania. Wyszliśmy na pusty taras i patrzyliśmy, jak Kirgistan zwolna budzi się ze snu. Długo można by opisywać tę chwilę, gdy każdy z nas oczyma dziecka w lunaparku chłonął wszystkie odcienie Azji, barwy, smaki, zapachy, zachowania, detale, napisy. Trzeba było działać. Pierwsza azjatycka marszrutka, piwo, pozwolenia, butle, frytki, piwo, targ. Ścieki na ulicach, klaksony aut, chaos i egzotyczny tłum, język, architektura, przyroda. Profanuję wszystko, co widzieliśmy, poświęcając temu tylko kilka słów opisu, ale cóż, nie da nie inaczej... Jeszcze więcej mężczyzn niż w Rosji kuca.


Ze śniadym, rumianym grubaskiem po czterdziestce jedziemy pełnoletnim audi sto najlepszą drogą kraju do Osz, stolicy prowincji, drugiego co do wielkości miasta Kirgistanu. Czternaście godzin, wertepy, jedna kaseta z kirgiskimi przeróbkami dyskotekowych hitów w rodzaju Modern Talking. Zarzekam się, że już nigdy nie powiem złego słowa na polskie drogi. Kierowca zasypia, bijemy go po plecach, wrzeszczymy mu do ucha najlepsze narodowe przekleństwa, gdy wjeżdża na urwane pobocza, zza których zieją kilkusetmetrowe przepaście. Mija wszystkich z głośnym trąbieniem. Później zrozumieliśmy, że gdyby nie pędził jak idiota, na długich światłach, na granicy życia i śmierci, już dawno bylibyśmy w objęciach Czarnej Damy. Tylko silne emocje utrzymywały go po stronie jawy (choć przecież nie jechaliśmy wcale na motorze...). W tym kraju obowiązuje ruch nie lewostronny, nie prawostronny, ale wielostronny. Po prostu każdy jedzie tam, gdzie jest lepsza nawierzchnia. Najczęściej są to pobocza, asfalt na środku znajduje się w gorszym stanie. Jedziemy przez zdające się nie mieć końca, różnobarwne, suche góry, w których nie tylko terrorysta mógłby ukrywać się przez tysiąc lat. Pokonujemy wysoką przełęcz, zjeżdżamy do gigantycznej, zielonej kotliny, okrążamy olbrzymie, turkusowe jezioro. Niewysłowione widoki. Narastające zmęczenie, niewiarygodna przestrzeń, permanentny onsajt trwa. Wszak nie zdarzyło nam się dobrze spać od kilku dni.

 

Przerwa w drodze przez Kirgistan na odcinku przed „objazdami objazdów”. Pałaszowanie specjałów.

fot. Piotr Michalski


Wreszcie jest Osz, słynna turbaza. Ceny i język rosyjski Pani nas dowartościowują, standard ośrodka kolejny raz powala na kolana. Rozlatujemy się ze zmęczenia, łażą karaluchy, wody brak, grzyb i pleśń w nadmiarze, gustowne różowe zasłonki. Zrzucamy pościel na ziemię i kładziemy karimaty na łóżkach. Śpimy jak zabici do czternastej, kiedy to pani budzi nas tłuczeniem do drzwi i gruntownie odświeża pokój, wychlapując na próg garstkę wody z plastikowej butelki... Musimy odpocząć, ale już wiemy, że tutaj nie damy rady. Adres fitness klubu okazuje się być skarbem. Ciepła woda... Do tego mamy jeszcze prysznic, saunę, siłownię (bardzo ważne), kuchnię i chłodne piwko w lodówce... Tak, znów warto żyć. Mieszkamy w pobliżu głównej ulicy, która zaskakuje orientalnym urokiem. Restauracje wzdłuż ulicy, o drugiej w nocy pełne uśmiechniętych, otwartych, życzliwych ludzi. Najlepsze piwo pod słońcem za złoty pięćdziesiąt... Szaszłyki, manty, płow. Wreszcie „Ajuł” – kirgiska wersja czerwonego „Miedwiedia” – za cztery złote. Ech, jesteśmy podobno alpinistami, ale w Osz każdy z nas przez chwilę zapomniałby nawet o tym. Wieczory jak ten zapadają w pamięć na zawsze.

 

Ranek przynosi, niestety, rozstanie z tym pięknym, egzotycznym i gościnnym miastem. Jeszcze poranna wizyta w kafejce internetowej, gdzie zastaliśmy cztery Kirgiski w czarnych szatach, z przysłoniętymi twarzami siedzące przed monitorem, wystukujące na klawiaturze tajemnicze znaki. Maszyna wszystko to przyjmowała i wykonywała polecenia, czemu nie mogliśmy się nadziwić. Nasz dobrodziej podjechał godzinę wcześniej i czekał cierpliwie w swym dwudziestoletnim, czerwonym żyguli. Na tylnej szybie miał, jak wszyscy, coś pośredniego między żaluzją a firanką. Wiedzieliśmy już, że to ochrona przed długimi światłami z tyłu. W nocy każdy kierowca używa ich na okrągło. Pająk, jako zawodowy mechanik, głośno sprzeciwiał się pomysłowi jazdy tym cudem, ale cóż było zrobić. Kolejne dwanaście godzin było jednym z najcięższych doświadczeń komunikacyjnych. U nas donosi się o korkach na „zakopiance”, dziurach w nawierzchni, itp., ale po takiej drodze uznaliśmy to za dziecinadę. Granica Uzbekistanu, Kirgistanu i Tadżykistanu jest na tym odcinku tak zagmatwana, że kartografowie są bezsilni. Enklawy tadżyckie w Kirgistanie, uzbeckie w Kirgistanie, objazdy objazdów, bo na tych zwykłych drogę przerwała niedawna ulewa, czterdziestostopniowy upał, wypalone przez słońce, bezkresne równiny, kurz – uff... Możemy mówić o szczęściu, bowiem dojechaliśmy żywi. Ceną był zaledwie urwany tłumik, zagotowana woda w chłodnicy, jedna złapana guma kormoran (sic!), będąca już wcześniej w najgorszym stanie, jaki Pająk miał okazję oglądać w całej swojej praktyce mechanika. Mieliśmy szczęście, bo nasz kierowca oprócz tego, że był miły, pochodził z Batkienu, stolicy rejonu, do którego zmierzaliśmy. Dzięki temu znał wszystkie kruczki, które pozwoliły nam bez dodatkowych problemów dojechać do ostatniej wioski w górach, Worucha. Wyminęliśmy bez zatrzymywania się wszystkie posty, czyli posterunki pograniczników, na których mogliśmy stracić dodatkowe godziny. Tak nam się wydawało. Byliśmy przekonani, że posiadamy wszystkie potrzebne dokumenty i bez problemu przejedziemy przez ewentualne kontrole. Jakże byliśmy naiwni!

 

 

W pełni skomputeryzowany serwis diagnostyczno-naprawczy w Pamiro-Ałaju. Pająk znowu w pracy.

fot. Piotr Michalski


W Woruchu powtórzyła się sytuacja podobna do tej z lotniska Manas w Biszkeku. Zewsząd dopadł nas czarny tłum Tadżyków, brodatych i wyglądających groźniej niż Kirgizi, podobnych nieco do Afgańczyków. Nasz kierowca odjechał. Ściemniało się. Miny mieliśmy nietęgie. Jednak po chwili okazało się, że da się z nimi porozmawiać. Wszystko jest łatwiejsze, niż się wydaje. Wizja spotkania „chodzących bankomatów” z Zachodu czyni niektórych spośród tych ludzi jeszcze bardziej życzliwymi i otwartymi. Mija kwadrans i jedziemy do początku doliny, gdzie znajduje się post pograniczników. Ba, jedziemy – prujemy na motorze ural w siedem osób z sześcioma plecakami, arbuzami, chlebami itd., itp.!!! Później okazuje się, że wszystkie te maszyny mają tu przyczepkę dla trzeciej osoby przerobioną na plandekę, która wykonana jest z desek lub drzwi. Koniec podróży. Noc. Słaniamy się ze zmęczenia. W namiocie dowódca, jedyny w porządnych adidasach i kompletnym mundurze (uzyskał później ksywę „Ciornyj tritcat tri”), ukazał nam nasze nieprzygotowanie. Jeszcze dziś, zaraz, m u s i m y zameldować się dowódcy w jednostce, która znajduje się piętnaście kilometrów wstecz. W poście koczują Norwegowie, wyglądający na wykończonych pod każdym względem. Im również czegoś tam brakuje, tylko nikt nie wie czego, bo nie umie się z nimi porozumieć – mają do dyspozycji tylko papiery oraz język angielski (i norweski). Hm... Ta nocna podróż przypomina sceny rodem z szalonej „Zagubionej autostrady”. W sercu Azji jedziemy wraz z Pająkiem, dwoma Tadżykami i Norwegiem na motorze marki Ural, nie wiedząc gdzie i po co, rozcinając nieprzeniknioną czerń nocy...

 

 

Mozół, znój, trud - polskie „Iszaki” prą w górę Karawszynafot.

fot. Piotr Michalski


W końcu jednostka. Tu czeka na nas ktoś o wiele potężniejszy, niż jakiś tam byle dowódca, miejscowy bóg – Kamandir Zamir. W klapkach i spodenkach. Wyjaśnia nam wszystko, proponuje nawet nocleg i to wiele razy. Nie może zrozumieć, że chcemy wracać dziś do namiotu, nie korzystając z zaproszenia, rezygnując z wygód jego domu, odrzucając ten piękny gest, wspaniałomyślną gościnność. To wywołuje u niego absolutne zdziwienie i wesołość (na szczęście nic więcej). Pomagam Norwegowi dowiedzieć się, czego im brakuje. Pracuję jako tłumacz. Wracamy, by nazajutrz zmierzyć się z biurokratyczną machiną Armii Kirgistanu. W namiocie targuję się jeszcze kilka godzin z kretyńsko upartym właścicielem motocykla. Nie śpimy w normalnych warunkach już piątą noc. Nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy. Chodzą skorpiony. Młodzi żołnierze sępią fajki. Wszyscy kucają.

1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-09-09
Tylko w GÓRACH
 

Reinhold Messner – 2x5

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-08-19
Tylko w GÓRACH
 

Freestyler skały

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-08-08
Tylko w GÓRACH
 

Riko w Tatrach

Komentarze
0
 
 
Piotr Gruszkowski
 
2024-07-31
Tylko w GÓRACH
 

Wegetarianizm w sporcie – nowy cykl o żywieniu w GÓRACH

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-07-29
Tylko w GÓRACH
 

Routesetting olimpijski

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com