Idzie wiosna! To stwierdzenie podrywa nas, narciarzy skiturowych, do działania. Przynajmniej dla mnie to czas Czupurny. Spokojnie usiedzieć nie można. Przecież wiosna w tatrach to przeważnie pora na realizację najlepszych Planów narciarskich. Dokonuje się wtedy świetna metamorfoza zainteresowań i celów. Ze stoków stopniowo Przenosimy się w wypełnione firnem żleby. W stromiznę. To one nęcą nas w trakcie zimy, ale zwykle na wiosnę śniegi Są bardziej stabilne, a dzień dłuższy, co pozwala na realizację narciarskich zamiarów. Moja historia jest prosta: Trzy żleby – trzy opowieści – trzy różne stany ducha. To pokazuje, że w górach zawsze jest inaczej. Zawsze jest coś Nowego, co nas zachwyci.
Poranek w Dolinie za Mnichem. W tle masywy Niżnich Rysów i Rysów
fot. Adam Brzoza
Wspomnienia dawnych wycieczek mają wspaniały smak. Wielka to przyjemność móc stwierdzić, iż sprawy, o których myślało się przed laty, a które pozornie tylko poszły w zapomnienie, odżywają po latach i to w postaci być może doskonalszej, dojrzalszej. Przemyślanej lepiej niż w czasie, kiedy byłem beztroskim narciarzem, który chłonął jedną wyprawę tatrzańską po drugiej, nie dbał o zdrowie, i każdy niemal skręt wykonywał na granicy ryzyka. Teraz nie jestem jeszcze skiturowym starcem, zmierzającym nieuchronnie ku narciarskiej emeryturze, jednak pewne sprawy odczuwam zdecydowanie inaczej niż wtedy. Tekst ten pisany po wielu latach pokazuje jednakże te same emocje i odczucia, które zanotowałem wówczas w pamięci. Pierwszy odnosi się do ostatniej zimy i od niego zaczniemy.
Stoły na Tomanowej...
Przez dwa sezony (2010 i 2011) małośnieżne zimy nie pozwalały na realizację zadawnionych, a wciąż w głowie obecnych planów tatrzańskich zjazdów. Aż wreszcie w styczniu 2012 roku sypnęło. I to jak! Rychło na stokach Tatr były dwa metry zbitego śniegu, a na nim 30–40 cm puchu. Jednym słowem warunki jak marzenie. Nic też dziwnego, że w pracy usiedzieć nie mogłem. Urlop.
Przypinam foki w Kirach, u wylotu Doliny Kościeliskiej. Temperatura niska: –20 stopni, ale primaloftowa kurtka grzeje jak diabli. Mój znajomy przewodnik tatrzański, Alek Niźnikiewicz, miał iść ze mną na Tomanową, ale nie dotarł na miejsce zbiórki. Szkoda. Około 10.00 ruszam więc samotnie spod „Harnasia”. Szybki, długi krok i w godzinę jestem przy schronisku PTTK Ornak. Nie zachodzę do niego, tylko skręcam w lewo, w Dolinę Tomanową. Idę i po raz kolejny nie mogę się napatrzeć. Gęsty las świerkowy w dolnej części doliny wywołuje niezwykle estetyczne wrażenie. Wszystko jest tu idealne, czyste, nieskazitelnie białe. Śnieg skrzy się w słońcu, które przeziera nieśmiało poprzez ośnieżone świerki. Fotografuję. Omijam łukiem Czerwony Żleb – to droga wielkich lawin śnieżnych, tu zawsze trzeba uważać. Wreszcie Niżnia Tomanowa i Wyżnia Tomanowa Polana. Idę wyżej, aż do miejsca, gdzie szlak prowadzący na Chudą Przełączkę i Ciemniak skręca w lewo. Żleb wcina się powyżej w tak zwane Stoły i Tomanowe Rzędy. Pnę się zakosami widoczną grzędą po jego prawej stronie. Jestem sam, więc wcale nie jest łatwo. Śnieg głęboki – do połowy łydki i wyżej. Tempo spada, pokonuję kolejne zakosy. Po godzinie dochodzę pod charakterystyczną skałkę po prawej stronie żlebu. Dość. Wyżej warunki dobre, ale śniegu jest podejrzanie dużo. Nie chcę prowokować losu. W dole wspaniały żleb o stałym nachyleniu około 30–35 stopni, którym do tej pory nikt jeszcze nie zjechał. Wypijam kilka kubków gorącej herbaty z sokiem malinowym. Uśmiecham się do siebie: jak ona w takim miejscu wspaniale smakuje.
Dopinam buty, odpinam foki. Tymczasem w dole widzę dość szybko pod chodzącego narciarza (jak się miało okazać, był to Alek). Czekam chwilę, ale zimno robi swoje. Czas ruszać. Dla bezpieczeństwa z początku jadę lewą stroną żlebu. Jazda w głębokim na 30–40 cm śniegu to głównie sprawa schwytania i utrzymania odpowiedniego rytmu. Trzeba się też lekko odchylić do tyłu, równomiernie obciążyć obydwie narty i w dół... Włączyłem detektor lawinowy, chociaż podczas samotnej wycieczki ma to mały sens – no ale najwyżej ratownicy TOPR szybciej mnie znajdą... (Ale mówiąc poważnie, zawsze przed takim zjazdem, a nawet wcześniej – na początku wycieczki, koniecznie sprawdzamy i włączamy detektory. Zjeżdżamy w głębokim śniegu pojedynczo). Ruszam, każdemu skrętowi towarzyszą te same fantastyczne odczucia: wolność, prędkość, pewność siebie i precyzja ruchów. Pozostawiam za sobą ładny ślad. Szkoda, że nikt tego zjazdu nie sfilmował. Nagle słyszę gwizd. To Alek mnie pozdrawia. Wymieniamy kilka słów, umawiamy się na dole, a potem jadę dalej, bo zimno coraz bardziej „piecze”. W niecałe 10 minut dojeżdżam wzdłuż szlaku do schroniska na Ornaku. Po drodze spotykam dwój chodzącego narciarza (jak się miało okazać, był to Alek). Czekam chwilę, ale zimno robi swoje. Czas ruszać. Dla bezpieczeństwa z początku jadę lewą stroną żlebu. Jazda w głębokim na 30–40 cm śniegu to głównie sprawa schwytania i utrzymania odpowiedniego rytmu. Trzeba się też lekko odchylić do tyłu, równomiernie obciążyć obydwie narty i w dół... Włączyłem detektor lawinowy, chociaż podczas samotnej wycieczki ma to mały sens – no ale najwyżej ratownicy TOPR szybciej mnie znajdą... (Ale mówiąc poważnie, zawsze przed takim zjazdem, a nawet wcześniej – na początku wycieczki, koniecznie sprawdzamy i włączamy detektory. Zjeżdżamy w głębokim śniegu pojedynczo). Ruszam, każdemu skrętowi towarzyszą te same fantastyczne odczucia: wolność, prędkość, pewność siebie i precyzja ruchów. Pozostawiam za sobą ładny ślad. Szkoda, że nikt tego zjazdu nie sfilmował. Nagle słyszę gwizd. To Alek mnie pozdrawia. Wymieniamy kilka słów, umawiamy się na dole, a potem jadę dalej, bo zimno coraz bardziej „piecze”. W niecałe 10 minut dojeżdżam wzdłuż szlaku do schroniska na Ornaku. Po drodze spotykam dwójkę młodych narciarzy z Warszawy. Krótka rozmowa dokończona w schronisku. Wspominam wspaniałą jazdę i czekam na Alka. Dociera po półgodzinie, a na głowie ma kamerę Go Pro do filmowania w czasie jazdy. Świetna rzecz, oddająca trochę ruch w takim zjeździe jak nasz. To był wspaniały dzień. Wszystko dobrze się skończyło. Jesteśmy w komplecie. Jak nazwać ten zjazd? Po dwóch słabych sezonach był on jak spełnienie marzeń. Dlatego wywołał we mnie tyle radości. „Spełniacz marzeń” – ta nazwa nigdy się w nomenklaturze tatrzańskiej nie przyjmie. Ale dla mnie ten żleb zawsze będzie miejscem wywołującym uśmiech.
Zawracik Rówienkowy do Doliny Rówienek...
Druga opowieść odnosi się do wycieczki skiturowej w Dolinie Staroleśnej na Słowacji z 1991 roku. Jesteśmy już drugi dzień w Zbójnickim Schronisku w Dolinie Staroleśnej. Fatalna pogoda. Za oknem „fuka”, jak mówią Słowacy. Mgła i silny wiatr, w dodatku pada gęsty śnieg. Siedzimy więc w schronisku. Po przeczytaniu posiadanych książek wieje nudą. Nie za bardzo jest co robić. Na szczęście są z nami znajomi Słowacy i Czesi z Ostrawy. Popołudniowa impreza przeciąga się do późnej nocy. Śpiewamy wspólnie polskie i słowackie pieśni o górach. O czwartej rano kładziemy się spać. Pogoda nadal parszywa. Budzę się koło dziewiątej i oczom nie wierzę. Za oknem bezchmurne niebo. Wspaniały błękit i słońce. Zrywamy się z łóżek i po szybkim śniadaniu wyruszamy.
Zawracik Rówienkowy 2270 m (pośrodku zdjęcia) od strony Doliny Staroleśnej, z okolic Zbójnickiego Koryciska
fot. Wojciech Szatkowski
Idziemy na fokach od schroniska pod Zawracik Rówienkowy (2270 m). Tam tempo marszu spada. Długimi zakosami pniemy się pod przełęcz. Warunki są idealne i udaje się nam wejść na nią na nartach. Widok wspaniały. Przepinamy narty, zdejmujemy foki i zjeżdżamy żlebem na północ, ku Dolinie Rówienek. Stromizna około 35–40 stopni. Ruszam pierwszy, trochę nonszalancko. To się mści. W prawej części żlebu natrafiam – będąc mocno rozpędzonym – na zlodowaciały śnieg i... lecę na łeb. No cóż, bywa :) Wstaję. Ruszam dalej w stronę górnej części Doliny Rówienek stromym, szerokim stokiem, którym jadę długim skrętem. Potem zjeżdżamy do dolnego piętra Rówienek. Zgodnie stwierdzamy, że to jedna z ładniejszych tatrzańskich dolin. Czeka nas fragment zjazdu obok diabelnie gęstych kosówek, ale dajemy radę. Wypadamy z lasu nieco poniżej Polany Pod Wysoką. Jedziemy dalej aż do Polany Biała Woda i Łysej Polany. Daje to łącznie około 11 km zjazdu i przewyższenie około 1200 m. Pogoda znowu się załamuje. Gdy docieramy autobusem do Zakopanego, nadchodzi kolejna fala wiatru i opadów śniegu, ale przecież je przechytrzyliśmy.