Marek „Regan” Raganowicz
Lecę. Oderwany od ściany bez czekania na szarpnięcie, macham kończynami i wrzeszczę. Adrenalina uderza do głowy, a ja błyskawicznie oddalam się od mojej góry zawieszony na końcu liny podpiętej do helikoptera. W oczach wiruje Grand Capucin, niebo i okoliczne ściany. W środku lata skała pokryta śniegiem i lodem, zamarznięte liny, lodowiec schowany pod świeżym puchem, ukłucie wkurzonej ambicji i zwyczajowe „I’ll be back”. To właśnie wtedy, na końcu tej liny pomyślałem, że trzeba jechać w Yosemity.
Wściekły na moje ulubione Cham, na zmarnowane miesiące przygotowań, a jednocześnie wdzięczny ratownikom, zanoszę im karton piwa, dziękuję i... postanowiam zrobić solo Zodiaca. Zwyczajnie chcę zamienić śnieg i deszcz na słońce i upał, wino de cartono na King Cobrę, a „le Big Maca” na „ćwierć funciaka z serem”.
...każdy chce zrobić coś na El Capie – najczęściej Zodiaca lub Nosa. To taka specyficzna konkurencja towarzyska. Zawsze w dobrym tonie jest napomknąć:
Fot. Klaus Fengler
El Cap jest jak Everest
– ...tak, tak wspinałem się na Capie – znam Zodiaca.
– No, ja zdecydowałem się na Nosa – też jest cool.
– Bla, bla, bla....papka.
Wertuję te wszystkie opisy, relacje, zdjęcia – w głowie wirują tytuły-przesłania, papierowe pomniki: Sławny okap na Zodiacu, To ja na Zodiacu, Najmłodszy wspinacz na Zodiacu, Zodiac solo, Urodzinowe party na Zodiacu, To jest mój pradziadek na Zodiacu, Zodiac klasycznie, Zodiac w 1.50 godz., Zodiac bez haków, Zodiac w nocy, Zodiac koedukacyjnie, Zodiac po 20 latach (czyli „moja dupa starzeje sie jak wino”), Och, jaka piękna jestem na tym Zodiacu, a to jest mój dzielny chłopak. Dość, dość dość...!!! Gdzie tu miejsce dla mnie? Jaki tytuł?
Najbardziej spodobał mi sie ten „bez haków”, bo ma w sobie negację. Może jak dodam jeszcze solo, to jakoś lepiej zabrzmi? W końcu ta droga to symbol haczenia, może właśnie trzeba trochę przekory, jakiejś kontestacji....? W każdym razie czuję, że muszę z kimś o tym pogadać...
Wejście smoka
– Wiesz, chcę zrobić czysto Zodiaca – walę bez wstępów...
– Jak to „czysto”...?
– Czyste haczenie!!! Stary, to jest teraz to, o co chodzi! – mówię jak nakręcony... – Niby haczysz, ale przejawiasz zero agresji wobec skały, żadnego rozbijania szczelin, żadnej młotowni czy wiercenia. Rozumiesz? Nie zakłócasz naturalnej struktury ściany, czerpiesz z niej, a nie zmieniasz ją na swoją cywilizowaną modłę. Wiesz, „ciągle jesteśmy przyjaciółmi”, nie ma tego, że idziesz jakoś np. nieekologicznie, czy „zadajesz gwałt, bo inaczej nie potrafisz”, jak mawiają klasycy. Po prostu jednoczysz się z rysą, ze ścianą, z górą, jakbyś, stary, był na przykład... kępką mchu, liszajem skalnym albo odciskiem jakiejś pieprzonej muszelki.
To taki ideał czystej formy w haczeniu. Pamiętasz jak Bruce walną O’Harę na „Wejściu...”? Stary, on go przecież nie walnął, on go zrozumiał bardziej niż O’Hara rozumiał samego siebie. Żadne tam „butelki” czy uścisk Bolo. On go strzelił nim samym, jego własną siłą, to było walnięcie z czystej formy – walka bez walki. Mówię ci, to ma sens. Po prostu, jak rozumiesz ścianę i zjednoczysz się z drogą , to osiągasz ideał...
Czuję, że nie mogę powstrzymać własnego słowotoku...
Ściana
Dzień 1
Pierwszy ruch. Ze sky hooka dosięgam spitów, później kostka, brass, brass i cam, friend i hook, rocks i hex – C3, C2, C3+ i... przychodzą niedźwiedzie. Nie wierzę własnym oczom, kiedy zaczynają krążyć wokół mojego wora, który właśnie czeka pod ścianą na wciągnięcie. Krzyczę, klnę na k... z akcentem na „rrrr”, żeby było straszniej, ale skutkują dopiero rzucane karabinki. Nie na długo, bo za parę minut te potwory wracają i zaczynają otwierać mój wór. Tym razem zjeżdżam, gotowy do walki wręcz o moje żarcie, sprzęt, o drogę, marzenia, godność i polskość na obczyźnie. Wrzeszczę na cały głos:
– Ja wam tu kurwa zaraz zrobię Sabałę i Mad Maxa!!! Wypierdalać mi tu stąd, won od moich rzeczy!!!
Patrząc na ich zdziwione pyski, stroję miny jak wyznawca black metalu. Marszczę czoło i pokazuję zęby, już sam nie wiem, co robić, żeby je przestraszyć. Wreszcie kończę zjazd, staję na ziemi i patrzę... a one uciekają. Z niedowierzaniem i ulgą podwieszam „pękatego” na spicie, zbieram porozrzucane karabinki i wracam do roboty. Ciekawe, czego się przestraszyły? Może tego Sabały?
Dzień 2
Jestem do tyłu przynajmniej o wyciąg, a może więcej. Wszystko idzie beznadziejnie długo – nie tak jak planowałem. Zniechęcenie i zwątpienie nachodzą zmiennymi falami. W ramach autopsychoterapii zaczynam monolog – muszę się jakoś bronić. Odszukuję pozytywne myśli, starając sie nie ulegać depresji i przygnębieniu. Beznamiętnie wspinam się i gadam – spit i spit, metr za metrem , a ja mam powoli dość. Zaczynam żałować, że nie mam partnera. Zazdroszczę tej swobody i luzu, żartów i wspólnego jedzenia.
Właśnie, w zasadzie dlaczego jestem tu sam? Bo chcę czy muszę? Czasami trudniej jest zadawać pytania, niż na nie odpowiadać. Teraz właśnie zdobywam się na ten rodzaj dołujących pytań, okupując je najgorszymi myślami. Wprawdzie mam ochotę na wycof, ale nie... teraz muszę napierać, bo po to tu jestem – mówię do siebie bez przekonania.
Partnerzy? Którzy? Ci, co zatopili sie codziennym życiu? Ci, którym wystarczają wspomnienia? Ci, co chcą , a ja ich nie chcę? Czy ci, których nie mam śmiałości poprosić o związanie się liną? Obojętnie. Na końcu prawie zawsze zostaję sam.
Nie zauważam nawet, kiedy pod ścianą zjawia sie jakaś grupa. Pytają, czy zgadzam się na minięcie, bo chcą zrobić Zodiaca w dzień. OK. Zaraz pojawia się Ammon. Na dolnym stanowisku spotykam braci O’Neill – Seana i Timmy’ego. Timmy ma wyjątkowe poczucie humoru – rozwesela mnie i jakoś mi raźniej. Sean siedzi na półce stanowiskowej... ma sparaliżowane nogi. W czasie przejścia, po prostu małpuje, podciągając się na rękach. Na ten widok wybucham spontanicznie słowami prawdziwego podziwu. Ja i entuzjazm? Skąd się to bierze? Dzisiaj? Może właśnie od Seana? Niby zachęcam go do napierania, ale w rzeczywistości to on jest siłą, z której ja czerpię. Jak nazwać jego upór w dążeniu do negacji własnych ograniczeń, tego przypisania do wózka i słowa „niepełnosprawny”? Jak opisać hardość jego woli i niezłomność charakteru? Jak w sobie samym odnaleźć źródła tej samej siły, bo przecież każdy ją w sobie ma? Czuję, że dzięki temu spotkaniu ożywiam się, napływają inspiracja i wewnętrzna moc. Powoli przełamuję dołujące zniechęcenie. Później, jeszcze przez całą noc słyszę ich pokrzykiwania w ścianie. Czerpię siłę z ich siły, jakbym odpalał płomień z czyjejś świecy. Dzięki Sean – do zobaczenia na campie. Wiem, że zrobię tę drogę.
Dzień 3
Kostka, brass, brass i cam, friend i hook, rocks i hex – C2+, C3+.
Satysfakcja.
Dzień 4
Kostka, brass, brass i cam, friend i hook, rocks i hex – C3, C2.
Czuję, że się wspinam i zaczynam mieć z tego radość.
Dzień 5
Kostka, brass, brass i cam, friend i hook, rocks i hex – C3+, C2+.
Dzisiaj kończy się jedzenie. Powoli zaczyna mi być wszystko jedno, ile będę siedział w tej ścianie. Przyzwyczaiłem się – oddycham jej oddechem, więc może to właśnie teraz zaczynam naprawdę ją rozumieć?
Wiem, że życie jest piękne.
Dzień 6
Kostka, brass, brass i cam, friend i hook, rocks i hex – C2+, C2.
Dzień jak co dzień. No, może tylko ten głód otumaniający i... jeszcze ta rysa...
Wylatuję z friendem, obciążając go zbyt dużą dawką nadziei. Nic tu nie pasuje, a już myślałem, że droga jest moja. Ciągle próbuję i w końcu za którymś razem odnajduję właściwe położenie starego crack’n’upa. Siada, jakby był stworzony do tej rysy. Nie wprost, ale tak bokiem i lekko oparty nóżką o krawędź ze sprężynującym zatarciem. Krzyczę z radości. To jest to. Czuję wielkość. Może właśnie po to tu przyjechałem?
Ten kawałek blachy mam po wymianie z Japończykami 17 lat temu w Gangotri. Któżby wtedy pomyślał...?
Przedmioty krążą, szukając swojego przeznaczenia – zupełnie jak my.
Gdzie ci ludzie, miejsca, historie? Kubol, Alek, Buła, Trzeźwy, Kuchar, Jaca, Bujak, Pilawa, Blondyn, Łysy, Spójnia, Jacek, Michał, Duduś, Luśnia, Sławek, Chudy, Dupny, Dziadek, inni...?
Na szczycie
Dzień 7
Kostka, brass, brass i cam, friend i hook, rocks i hex – C2, C2.
Koniec drogi – sam na szczycie.
Spokój i równowaga – wyciszona radość bez krzyków i wybuchu emocji. Zwyczajnie siadam w bałaganie sprzętu, sięgam po schowaną Cobrę i przepalam wygłodniały żołądek.
Zasypiam.
***
Rano. Próbuję zrozumieć, co właściwie działo się przez te dni, a w ogóle, ile tych dni było? Naprawdę straciłem rachubę i nawet nie chce mi się tego liczyć, bo może to wszystko jedno, bo może najważniejsze jest po prostu wspinanie i bycie w ścianie?
Ten spokój na peaku? Bez egzaltacji i uniesienia. Może w rzeczywistości naprawdę robimy tylko te drogi, które już wcześniej były w nas zapisane, a my po prostu uwalniamy je z siebie przez zrozumienie i dokonanie? A może jednocześnie my też jesteśmy zapisani w tych drogach i sami się przez to wspinanie odczytujemy, próbując wytłumaczyć siebie innym?