Dokładnie 26 października, nomen omen w pełnię księżyca, Gacek wciąga za pierwszą przymiarką, pierwszy wyciąg FULL MOON-a, wyceniając go ostrożnie na jakieś 8A+. Mateo w ciągu kolejnych dni robi kilka nieudanych prób. Narzeka, że tak wytrzymałościowy wspin po stalaktytach w 30-90 stopniowym przewisie, w dodatku z cruxem na końcu, to (delikatnie rzecz ujmując): „nie jego formacja”. Więc może jakieś 8B? Czas pokaże…Tymczasem podkręceni połowicznym sukcesem i długo oczekiwanym oknem pogodowym, jakie nawiedzić miało okolice Kunmingu w prowincji Yunnan puszczamy się w długo planowanego tripa. Tylko 2 godz. w autobusie do Guilinu i 20 godzin w pociągu do Kunmingu i wreszcie widzimy słońce i błękit nieba, który nie był nam dany od początku wyprawy. Typowe bowiem dla okolic Yangshou „mleko” unosi się w powietrzu przez większą cześć roku, będąc prawdziwą zmorą nie tylko dla fotografów.
Mateo w przymiarce do pierwszego wyciągu FULL MOON-a. Fot. Jacek Kudłaty
Strzępy wyszperanych informacji donoszą o konkretnym wspinie wokół położonego na wysokości 2 000 m n.p.m. Kunmingu i sporych możliwościach na nowe drogi, więc plan nasz zakładał zbadanie tej kwestii i jeśli starczyłoby czasu, puszczenie się dawnym traktem herbacianym w stronę mistycznego Tybetu.
Po kilkugodzinnej eskapadzie taxi, mini busem i wreszcie dwukółką wleczoną przez osła docieramy do położonego zaledwie 30 km za miastem kanionu Fumin, który okazuje się być… niezłą lipą. Jest niedziela, lokalsi stoją w kolejce do mycia skuterków w spływającym z gór potoku. Pod ścianą zaś namioty „outdoorowców z miasta”. Walające się obok sterty fast foodowych śmieci z logosami globalnych korporacji, w połączeniu z 7 metrowymi ściankami obwieszonymi przez tłuściutkich Chińczyków z bogatych domów, skutecznie zniechęciły nas do jakiegokolwiek kontaktu ze skałą w tym miejscu. Niestety dzisiejsi Chińczycy mimo wspaniałych kulinarnych tradycji, pędzący na oślep za amerykańskimi wzorcami są już na 2-gim miejscu w świecie w spożyciu śmieciowego jedzenia.
Przydołowani, wracamy do miasta, a nasz mówiący jedynie po chińsku przewodnik - Wu Czu Jen zapewnia nas już całkiem zrozumiale (bo przy kolejnym piwku), że jutro będzie lepiej… Jedno jest pewne - Kunming 5-milionowa metropolia z wieżowcami ze szkła i aluminium to nie są Chiny, których szukamy…
Wen Xie Shan to zupełnie inny świat, wapienna jaskinia z pomarańczowymi stalaktytami, od rana maluje nam uśmiechy na twarzy. Sekretna miejscówka, z kilkoma trudnymi drogami, znana jedynie garstce najlepszych wspinaczy z Kunmingu. Mimo, że oddalona jest jedynie 25 km od miasta to dotarcie do niej bez przewodnika byłoby cudem. To tu znajduje się 35-metrowa linia o nazwie „Urumchi”, która wyceniona na 8a+/b jest jedną z najtrudniejszych dróg sportowych w Chinach.
Nakręceni niezwykłą formacją rzucamy się na wspin, mimo ewidentnej wilgoci zalegającej na tej północnej ścianie. Odchudzony i wzmocniony ryżową dietką Gacek postanawia zaatakować „Urumchi” OS-em, mimo ulubionej formacji i dodających wigoru samurajskich okrzyków spada jednak tuż przed końcem. Jedno jest pewne „Urumchi” byłaby perłą w każdym rejonie świata, to fotki z niej przygnały nas do Kunmingu, sądząc, że podobnej jakości skały będzie w okolicy mnóstwo…
Kolejna nocka w sleeper busie ze spaniem raczej ma niewiele wspólnego. Za to budzimy się w Lijangu, a na horyzoncie Śnieżna Góra Nefrytowego Smoka, która stercząc dostojnie nad wpisanym na listę UNESCO starym miastem, towarzyszyć nam będzie na każdym kroku w tej niezwykle malowniczej okolicy.
Baisha położona u stóp wysokiego na 5500 m n.p.m. wierzchołka, jest namiastką prawdziwych Chin, tutaj czas zatrzymał się dawno temu. Od dawna też wioska znana jest w świecie za sprawą doktora Ho, lokalnego zielarza i naturopaty, skutecznie leczącego nie tylko tutejszą ludność, ale również przybyszy z zachodu. Mistrz mimo swoich 85 lat wyjątkowo trafnie nas diagnozuje i w dalszą drogę zabieramy po magicznym zawiniątku lokalnych ziół. Ciekawe, czy wykrzesamy po nich mega moc, by za kilka dni połączyć, dwa wyciągi naszego projektu w całość...
Przez resztę dnia naszym celem są wyjątkowo liczne świątynie tybetańskie, które cudem przetrwały zabójczy dla religii i kultury Chin okres tzw. rewolucji kulturalnej. Takiego szczęścia niestety nie miała bajecznie położona Fugo Temple, której budynek został w całości przeniesiony do… parku w Lijangu i stanowi atrakcje dla chińskich turystów. Na jej miejscu stoi dziś kilka drewnianych baraków, a jej buddyjskich relikwii strzeże jeden z żyjących jeszcze mnichów, który podjął nas uroczystą mantrą, gongiem i … wódeczką.
Oddalona o kolejne 5 godzin w stronę Tybetu, Shangri-La poraża nas swym blaskiem. Promienie porannego słońca, które na wysokości 3500 m n.p.m. natrafiają na szafranowe szaty mnichów są ucztą dla oka i …obiektywu. To właśnie w tym zapomnianym miejscu dzień spotyka się z nocą, co dźwięcznie zawiera się jego nazwie i często jest używane jako jedno z określeń dla całego Tybetu.. Otumanieni niezwykłym spektaklem odbywającym się w budzącym się do życia zespole świątyń, zamieszkałych do dziś przez 600 mnichów, kręcimy się po zakamarkach Shangri-La przez cały dzień, aż wysokość przypomina nam o sobie…
Już w Shangri-La napotkanych turystów mogliśmy liczyć na palcach jednej dłoni. Położony o kolejne 2 godz. drogi lokalnym transportem Liming (o którym na próżno szukać choćby wzmianki w biblii białego turysty – przewodniku Lonely Planet), stał się dla nas miejscówką łączącą naszą pasję, oczekiwania i tęsknotę do świata, którego na pozór już nie ma.
A jednak: droga się kończy, kilkusetmetrowe piaskowcowe skalne ściany sterczą dumnie nad doliną, ludność z plemienia Naxi upycha się z żywymi zakupami na dachach tego, czego nie nazwalibyśmy pojazdami, a my dosiadamy… osłów i wraz z tymi, których wioski pochowane są w głębi gór wtapiamy się w ścianę zieleni, którą tworzą tropikalne palmy i wysokogórskie sosny.
Wu Czu Jen i Sala witają nas w Kunmingu, spóźnionych o ładnych kilka dni. Niechętnie wracamy z bajki do zasnutej chmurami metropolii, z przestrzeni, wprost w gwar i ścisk chińskiej ulicy.
Położony blisko 100 km na południowy-wschód od Kunmingu Stone Forest to atrakcja, której nie możemy pominąć, zwłaszcza że miejscówka leży idealnie na naszej trasie powrotnej do Guilinu. Porozrzucane niedbale wapienne turnie wyciągają ku niebu ostre jak brzytwy krawędzie. Widoki przednie, choć niebo zasnute chmurami. Tymczasem wjazd do parku 20 dolców, chińscy turyści jeżdżą melexami po wybetonowanych ścieżkach, a głos z megafonu opowiada o tym, co właśnie widać.
Chyba nie mamy na to ochoty, znajdujemy zaciszne zakamarki z przewieszonymi głazami, by oddać się wojnie polsko-chińskiej na niwie bulderingu. Potyczkę wygrywamy, a w zasadzie wygrywa ją Mateo, któremu z nieznanych przyczyn przedramię rośnie wprost proporcjonalnie do wieku.
Jeszcze kilka dni w podróży i babcie z wioski pod Moon Hillem znów zakrzykną na nasz widok phanie, phanie, co nie tylko brzmi, ale i znaczy zupełnie jak po naszemu: wspinanie, wspinanie!
Jacek Kudłaty
Więcej fotografii w galerii.
2007-11-09
(kg)