Tekst: Kinga Baranowska
Zdjęcia: Kinga Baranowska i Ferran Latore
W LEPSZYCH OKOLICZNOŚCIACH
Mówiąc bez ogródek: tym razem nie było żadnych sensacji. Należało spokojnie – co jest bardzo trudne – wyczekać swoje, potem zaś wręcz rzucić się do ataku. I to jest najprzyjemniejsze, co może człowieka spotkać w górach wysokich: żadnych nieprzewidzianych, nieszczęśliwych wypadków i zwrotów akcji. Po bardzo ciężkich perturbacjach na Dhaulagiri, tym razem udało mi się wspiąć na Manaslu w lepszych okolicznościach. Pierwszy raz mogę powiedzieć, że wróciłam w pełni sił i z apetytem na więcej. To jest naprawdę ogromne szczęście! A może te wszystkie nieprzewidziane historie dzieją się najpierw w naszych głowach? To znaczy, jeśli się czegoś bardzo boimy, to właśnie przywołujemy te sytuacje? Sama nie wiem…

5 października 2008 r. na szczycie
SKOJARZENIA
Manaslu. Moja druga ośmiotysięczna góra w tym roku. Kojarzyła mi się głównie z Messnerem i Pustelnikiem. Z tym pierwszym, bo pamiętałam, że była to jedna z pierwszych jego wspinaczek w Himalajach, która zmieniła podejście Tyrolczyka do stylu wspinania w górach najwyższych. Z tym drugim, bo jego wyprawa z 2003 roku była ostatnią polską ekspedycją na tę górę. Za Manaslu stoi również kawał polskiej historii: pierwsze zimowe polskie wejście w 1984 roku (Gajewski, Berbeka), nowa droga południowo-wschodnią ścianą (Wielicki, Lwow), również w 1984 roku oraz nowa droga ścianą północną-wschodnią w 1986 roku (Kukuczka, Hajzer).
MESSNER I PUSTELNIK
Kiedy w 1972 roku Messner schodził ze szczytu, pobłądził we mgle na ogromnym plateau szczytowym między 7000 a 8000 metrów. Rozpętuje się burza śnieżna. Trójka jego towarzyszy wychodzi mu naprzeciw. Szukają, wołają. Wszyscy słyszą głosy, ale się nie widzą. Jest taka mgła, że chodzą w kółko. Nawoływaniom nie ma końca. Wreszcie milkną. Messner znajduje namiot i myśli, że zastanie tam swoich kolegów, a później – że wkrótce do niego dotrą. Dwóch z nich nie wróciło już nigdy, jeden znalazł się nad ranem. Od tej chwili Włoch postanowił wspinać się sam lub w małych dwuosobowych zespołach, zgodnie z zasadą „odpowiadam tylko za siebie”. Zrezygnował z dużych wypraw narodowych.
Wiosną 2003 roku śledzę intensywnie poczynania Piotra. Jesienią tego samego roku mam w planie swoją pierwszą wyprawę w Himalaje, jestem więc na bieżąco z każdym tematem himalajskim. Tymczasem on ciągle coś odkopuje. A to namioty w bazie, a to namioty w obozach powyżej. Przed moją wyprawą w tym roku ostrzega mnie, bym wzięła co najmniej sześć namiotów, bo na pewno jakiś stracę. Mając w pamięci swoją poprzednią jesień w Himalajach, gdzie sypało non stop, pomyślałam, że jeśli uda nam się wejść na wierzchołek w sezonie jesiennym, będziemy mogli mówić o wielkim szczęściu. Powszechnie wiadomo, że jesień w Himalajach jest trudniejsza niż wiosna, a co za tym idzie szanse na zdobycie szczytu – mniejsze. Poza tym Piotr miał mały wypadek w okolicach podszczytowych, zwiał go silny podmuch wiatru i wrócił do obozu lekko poturbowany. Mam więc w głowie kolejne ostrzeżenie: pamiętaj, po południu zrywa się porywisty wiatr. I tak też było.

Kinga Baranowska
NIE ROZGNIEWAĆ DUCHA
Manaslu kojarzyło mi się z czymś jeszcze. To Góra Ducha, gdyż „manasa” w sanskrycie oznacza „ducha” lub „duszę”. A na tej górze mieszka Duch Kambung. Mieszkańcy wioski Sama Gaon, leżącej u podnóża góry, zabronili atakowania szczytu jednej z pierwszych wypraw japońskich, wierząc, iż poprzednia ekspedycja bardzo go rozgniewała. Dlatego też jeszcze przed wyprawą zastanawiam się, co zrobić, by go nie rozgniewać i by pozwolił nam wejść na wierzchołek, na którym mieszka.
Po długim trekingu, podczas którego zajadały się nami pijawki, docieramy wreszcie do bazy. Niestety – w kompletnej ulewie. Deszcz na 4800 m! Nieźle się zaczyna. A więc ciepło i monsun w pełni, mimo że jest połowa września. Staram się nie mieć obsesji i nie myśleć o złych doświadczeniach z przeszłości, ale od razu mam wizję odkopywania namiotu przez całe tygodnie, jak to było poprzedniej jesieni. Początek jest więc niezwykle leniwy. Siedzimy w bazie i jedyną „akcją wspinaczkową” jest odkopywanie wszystkiego co się da. Czasem nawet i co godzinę, bo po paru dniach deszcz zamienia się w mokry i ciężki śnieg, który lubi łamać maszty namiotów, a te z kolei spadać – na przykład podczas snu – na głowę. Ale przecież nie po tu przyjechaliśmy! W desperacji wychodzimy kilka razy w totalnej dupówie do obozu pierwszego tysiąc metrów wyżej. Chociażby po to, by odkopać namioty i nie stracić motywacji do działania. Jednak ta wysokość to ciągle mało i po dwóch tygodniach nie mamy prawie żadnej aklimatyzacji. Patrzymy z zazdrością na tych nielicznych, którzy tu przyszli przed nami i którym udało się przespać w obozie drugim. Później okaże się, że ci wspinacze stracili wszystko pod śniegiem i musieli zrezygnować z dalszej akcji górskiej...
OKNO POGODOWE