facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-12-02
 

Krzyk kamienia

Na ratunek w samą porę przybyła Kasia, przytargała z dołu kilka prezentów, z których najcenniejszym był chyba optymizm. Na kilka kolejnych dni trochę mniej myśleliśmy o ścianie. Gdy po jakimś czasie odprowadzaliśmy Kaśkę do Chalten, na niebie znów zamigotały gwiazdy.


The Final Cut
Chalten ósma rano, zwalam „Krzykacza” z pryczy. Tę noc spędziliśmy na dole i tego się właśnie obawiałem. Od rana z lekkim prowiantem biegniemy do Bridwella. Krzychu wpadł na camp w takim tempie, że zaraz podbiegło kilku wspinaczy z zapytaniem, gdzie zdarzył się wypadek. Po szybkim przepaku biegniemy dalej do koleby na Biwaku Norweskim. Jeszcze tylko zawracam z lodowca po schemat i rękawiczki, które zostały w namiocie, ale szybko nadrabiam. Tego dnia na lodowcu bijemy rekordy szybkości. Ściana działa na nas jak magnes. Wiem, że to nasza ostatnia szansa i czuję, że to jest to okno.

 Środek Head Walla – wyciąg pod kompresorem

Środek Head Walla – wyciąg pod kompresorem. Silny wiatr utrudnia
nam wspinaczkę i szybko wychładza na stanowiskach.


Dochodząc do Norweskiego, widzę grupę wspinaczy, macham spontanicznie i zadyszany krzyczę coś o pogodzie. Po chwili reflektuję się, że mierzą mnie wzrokiem sami Huberowie. Mówią coś o złych prognozach. Pokazują na chmury. Zabieram się za kolejny przepak, lepiej nie będzie, trzeba napierać. Chłopaki szykują się właśnie do trawersu trzech wierzchołków, a jak tam wieje, to już nie ma zmiłuj. Po kilku godzinach spakowani i najedzeni zapadamy w godzinną drzemkę. O pierwszej zapinamy raki i napieramy do góry.

 

 

Idziemy na Cerro. Torujemy w śniegu w kierunku szczeliny brzeżnej. Drogę otwiera czterysta metrów mikstu z miejscami piątkowymi, dalej, po wyjściu na przełęcz, gdzie wielu wspinaczy zakłada biwak pośredni, wije się system klasycznych rys. Świt zastaje nas już przy wejściu na kolejny teren mikstowy. Kolejna zmiana butów, przed nami Banana Crack 5.11a. Wykłócam się jeszcze z Krzychem o prowadzenie na tym odcinku. Po czym przekazuję mu sprzęt. Na całej drodze kilka razy jeszcze zmieniamy się na prowadzeniu.

 

Ostatnie wyciągi przed Head Wallem w wykonaniu Krzyśka

Ostatnie wyciągi przed Head Wallem. Krzysiek przepina się przez ringi Maestriego.

Odcinek ten określamy gwałtem na górze.


Dziewięćdziesięciometrowy trawers po spitach zgodnie oceniamy jako gwałt na górze, klniemy na Maestriego. Na tym odcinku mijamy zjeżdżających Niemców. Wyszli dzień wcześniej, klepiemy się po plecach i gratulujemy. Przed nami jednak jeszcze daleka droga, w Patagonii w tym czasie pogoda może zmienić się kilka razy. Podczas szybkiej wspinaczki nie odczuwam lęku czy wątpliwości, tylko parcie do góry. Tak samo Krzychu. Tutaj jesteśmy zgodni. Partner na takiej górze to podstawa, mimo że znamy się od lat, to jednak popełniłem dziś błąd. Nie sprawdziłem jego ubioru, Krzykacz ma za mało ciuchów na tak niestabilną pogodę (później dostał przez to nieźle w kość). Teraz wiem, że i w takich sprawach należy się wzajemnie sprawdzać. Nagle uświadamiam sobie, że faktycznie partnerstwo w górach to prawie jak stare dobre małżeństwo.

 

Do szczytu jeszcze jeden wyciąg

 W zapadającym zmierzchu dochodzimy pod spiętrzenie grzyba śnieżnego. Do szczytu jest jeszcze jeden wyciąg. Nadchodzi gwałtowne załamanie pogody i huraganowy wiatr.

 

Późnym popołudniem wchodzimy w head walla – skalny monolit wieńczący ścianę. Zaraz nad nim wychylają się śnieżne grzyby, które raz po raz strzelają odłamkami lodu. Celnie. Wspinając się w kominie, dostaję solidną serią w głowę. Wybity ząb to niewielka cena jaką zapłaciłem, w tamtym miejscu nie mogłem odpaść.

 

Przebijamy się przez oringowane płyty. Z niepokojem spoglądam na niebo. Shit. Zaczyna porządnie wiać. W zasadzie to już huragan, miota mnie na stanowisku na wszystkie strony. Idzie burza, to pewne, zza grani przelewa się morze chmur. Ile mamy jeszcze godzin? Czy zdążymy stanąć na szczycie? Staram się już o tym nie myśleć. Nie jest to trudne, bo szczyt przyciąga nas coraz mocniej. Napieramy do góry.

 

Boję się, że może nam uciec, wiele zespołów wycofywało się kilka metrów pod pikiem. Ta obsesja dodaje mi sił. Widzę jak Krzychu napiera i daje z siebie wszystko. Trwa walka z czasem. Małpując, przypominam sobie trening w Yosemitach, kilka minut na wyciąg, ręka, noga, odpocznę później. Czas ucieka, nadchodzi noc.

 

Krzysiek na szczycie Cerro Torre

 Krzysiek na szczycie. Wieje tak mocno, że postanawia asekurować się z czekana

 

Około dziewiętnastej wchodzimy na pole śnieżne pod grzybem. Załamanie pogody staje się faktem. Chmury tworzą na niebie piekielne serpentyny, widoczność jest coraz mniejsza. Zakładam stan w grocie lodowej pod nawisem i ściągam Krzycha. Czuję się tak samo jak dziesięć wyciągów poniżej, do szczytu jest jeszcze kawałek. Krzychu nic nie mówi, widzę, że marznie, operacje sprzętowe wykonuje  mechanicznie, teraz procentuje doświadczenie nabyte w górach. Przeszpejam się najszybciej jak potrafię i miotany wiatrem wbijam się w lód, po kilkunastu metrach śnieg zamienia się w cukier. Asekuracja nie istnieje, spoglądam do góry: nawis. Teraz wiem, że gdybym poleciał pociągnąłbym nas obu do podstawy. Czasem życie zależy jedynie od trzymanego chwytu. Przekopuję się przez luźny śnieg i okrakiem siadam na śnieżnym puchu, ostrożnie przeczołguję się pięć metrów dalej. Po kilku następnych ruchach siedzę skulony na szczycie. Czuję się na nim bardzo mały. Po kilku minutach dochodzi do mnie „Krzykacz”, widzę że nie jest z nim dobrze. Nie czujemy radości, tylko adrenalinę i zmęczenie. Jeśli nie zaczniemy natychmiast jechać na dół, może być z nami krucho. Kilka zdjęć sporo nas kosztowało, ale wiem, że było warto, że kiedyś będę mógł się nimi nacieszyć.

 

Jedziemy, jedziemy, jedziemy, całą noc aż do rana. Krzychu odjeżdża na stanach, zasypia i wali kaskiem o ścianę. Robię wszystko, żeby zjazdy szły sprawnie, żeby nie zatrzymać się w jednym miejscu dłużej niż kilkanaście minut. Lina się plącze, zacina nad i pod nami, wielokrotnie małpuję lub zjeżdżam w pustkę za zaklinowanym końcem. Tak musi być. To część drogi. Śnieg z wielką prędkością miota nami po ścianie, czasem nie widzę dalej niż na pięć metrów – nie wiem, gdzie zjeżdżać, zdaję się na intuicję. Czuję, że dobry duch czuwa nad nami. Nie musimy ciąć liny.

 

Gdy świta, jesteśmy już na przełęczy. Schodząc do koleby, co kilkadziesiąt metrów oglądam się na Krzycha, za chwilę podamy sobie dłonie. Tego dnia ciężko mi zasnąć pod kamieniem, długo gotuję liofy i herbatę. Wspominam „Krzyk Kamienia” i Roccię... Wiem, że niedługo poczuję się szczęśliwy, muszę się tylko porządnie wyspać.

 

22 I 2006, Cerro Torre, Compressor Route (VI 5.10c A2 70°, 900m), Krzysztof Belczyński, Marcin Tomaszewski, 18 godz. (33 godz. z bazy do bazy).


Dziękujemy za wsparcie Polskiemu Związkowi Alpinizmu oraz firmom Marmot i EPA.

 

Tekst: Marcin Tomaszewski
Zdjęcia: Krzysztof Belczyński, Marcin Tomaszewski

 

GÓRY nr 4 (143) 2006

1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com