„Byliśmy na grani szczytowej, która jest długa i w ciężkich warunkach potrafi być niebezpieczna. Tak jak napisałam na swojej stronie — nie byliśmy na głównym wierzchołku Dhaulagiri.”
Na którymś z bliższych wierzchołków (wysokościomierz wskazał nam 8076 m) stanęliśmy tuż po południu, jednakże z naszych obliczeń wyszło, że mimo, iż dzieli nas tylko 100 m wysokości względnej od szczytu, zabrało by to minimum 3 godziny.
Ze szczytu schodzilibyśmy już w bardzo ciężkich warunkach pogodowych, bo właśnie nastąpiło załamanie — kolejne 6–7 godzin, jeśli nie pobłądzilibyśmy w ciemnościach. Nie chcieliśmy biwakować na tej wysokości i postanowiliśmy zawrócić. Frederik (Szwed) przez chwilę wahał się, czy nie iść dalej, ale po chwili też zawrócił. Koreańczyk natomiast, gdy doszedł do tego miejsca, usłyszał od swych dwóch Szerpów, że to jest właśnie „SUMMIT”; chyba chcieli z nim jak najszybciej ruszyć w dół, no i on również z tej wiadomości się bardzo ucieszył. Nie wiemy, czy nie chciał usłyszeć, że to nie jest wierzchołek, czy też naprawdę nie usłyszał, ale to chyba on wywołał to całe zamieszanie, twierdząc, że byliśmy wszyscy na szczycie.
Zejście natomiast było karkołomne… Trwało dwa i pół dnia, mimo, że robi się je w jeden. Schodziliśmy w terenie bardzo zagrożonym lawinowo, gdyż w nocy spadło tam około 80 cm śniegu. Raz nawet przysypała nas lawina (dość poważnie niestety), podmuch przesunął nas niebezpiecznie blisko w stronę szczeliny; Dodo spadł kilka razy z wysokiego nawisu — na szczęście byliśmy związani „lotną”, przez pół dnia kluczyliśmy wśród labiryntu szczelin. Mieliśmy dużo szczęścia, że cało z tego wyszliśmy.
źródło:
PZA
2007-11-05
(dg)