11.05.2009
Nadrabiam zaległości we wszystkim: spaniu, czytaniu, pisaniu, jedzeniu. Dziś na obiad tradycyjna hiszpańska (baskijska) potrawa z ryb, specjalnie przywiezionych aż z Europy: "bacalado". Ryby przygotowuje się już 2 dni wcześniej namaczając je w wodzie. Następnie przyprawia się w cebuli, czosnku i na bardzo gorącym oleju - gotuje. Muszę Wam powiedzieć, że to był najpyszniejszy obiad do tej pory jaki tu jadłam. Nakręcilam z tego kawałek filmu, więc pewnie będziecie mogli zobaczyć rezultat.
10.05.2009
Nigdy nie wiem, który dzień tygodnia. Kalendarz z dniami tygodnia, jest w górach niepotrzebny. Ale ok, po krótkim zastanowieniu, uświadamiam sobie, że niedziela i jak co weekend, łączenie na żywo z DDTVN. Mówie słabym głosem do telefonu satelitarnego, staram się nie stracić sygnału satelity, który lubi uciekać. Po programie dostaję smsy: Kinga, kiedy wchodzisz na szczyt?
Wiem, że dla ludzi nie związanych z górami wydaje się to długo, ale taki jest proces aklimatyzacji. Jeśli chce się wejść na 8600 m bez tlenu tyle to właśnie trwa. I tak mieliśmy do tej pory wiele szczęścia do pogody i cały czas zasuwaliśmy bez próżnowania.
Teraz zasłużony odpoczynek, organizm musi się zregenerować. Bazę zasypuje coraz bardziej, trzeba odśnieżać w nocy namioty, by się nie połamały.
Relacja dźwiękowa - na antenie DzieńDobryTVN -
zobacz i posłuchaj
9.05.2009
Powrót bezpośrednio z trójki. Czuję jakby mnie nie było w bazie z 1,5 tygodnia. To jak powrót z innego świata, do cywilizacji - choć ciężko mówic o cywilizacji na 5500 m (....).
Z tej racji, że byliśmy z Alberto sami w trójce, a w nocy potwornie wiało i padało, cała droge w dół torowaliśmy w śniegu powyżej kolan. Dodatkowo nas to wymęczyło. Razem z naszymi śladami zjeżdżały małe lawiny, trzeba było bardzo uważać. Na płaskim lodowcu między dwójka a jedynką, wszystkie złowrogie szczeliny zasypane, wszyscy wiąża się tu liną.
Po zejściu do bazy siedzę w mesie i pochłaniam kubek herbaty za kubkiem. Czuję, że jestem odwodniona, mimo, że staraliśmy się regularnie pić i co nieco jeść. Znów po zejściu do bazy nastała zła pogoda i cieszymy się, że możemy bez wyrzutów sumienia odpoczywać. Wykonaliśmy kawał dobrej roboty.
Po poludniu dotarli wreszcie do bazy dwaj pozostali uczestnicy wyprawy: Oscar Cadiach oraz Julen Reketa. Byli wcześniej na innych wyprawach. Jest nas teraz dziewiątka w bazie.
Pod wieczór jestem tak zmęczona, że nie mogę do późna zasnąć. Stopniowo zasypuje mój namiot w bazie, tak że rano jest z pół metra śniegu więcej...
8.05.2009
Cały dzień na 7200 m. Budzę się z lekko opuchniętą twarzą, to znak, że wysokość robi swoje. Zatrzymanie płynów w organizmie. Około południa już lepiej, sikanie wraca do normy i zmuszamy się z Alberto, by wyjść w strone obozu IV (ok. 7700 m), ale generalnie nie jesteśmy zbyt rześcy. Powyżej trójki tak bardzo wieje, że ledwo co widać. Zostaliśmy w obozie trzecim sami, wszyscy zeszli do bazy, gdyż albo stwierdzili, że już są zaklimatyzowani, albo już mieli dość przebywania na tej wysokości i z powodu złego samopoczucia zdecydowali się na zejście.
Po małym spacerze (czyt.: dwugodzinnej tyradzie!) do końca dnia już tylko gotowanie, picie i małe jedzenie; polskich rzeczy oczywiscie, bo nie ufam tym wszystkim słodyczom, ani cola cao na tej wysokości, które Hiszpanie z upodobaniem zabieraja do góry. Na myśl o słodyczach robi mi się niedobrze, wolę jakiś lekki ser, krakersy i miętowa herbatę.
W nocy tak bardzo wieje i pada, że ciężko spać. Budze się zmęczona i z bólem głowy.
Czas schodzic.
7.05.2009
Dojście do obozu III na 7200 m, no i oczywiście wszystkie związane z tym czynności typu kopanie platformy, rozbijanie namiotów, żmudne gotowanie itd.
Ciężka dla mnie ta droga. Nie wiem o co chodzi: czy o to, że pokonuję ją po raz pierwszy, czy o to, że nie spałam w ogóle w nocy przez ten potworny wiatr Myslałam też, że już wszystkie największe, spionowane seraki za mną, a tu proszę.. Jeden szczególnie nieprzyjemny, na maxa wylodzony, z mega twardym lodem. Trzeba się naprawdę natrudzić by wbić raka i dziabę, oj ciężko mi bardzo z tym plecakiem, klne pod nosem, z góry na dodatek lecą pyłówki...
Po dojściu jestem nieziemsko zmęczona. Pod koniec drogi, już modlę się w duchu, by obóz byl bliżej, tuż za wzniesieniem... Doszłam, ryjąc nosem w śniegu.
Przebywanie na tej wysokości nie należy do przyjemności. Ciśnienie w granicach 400 hPa, tlenu w powietrzu niewiele (30% tego co npm) tak więc każda czynność to jak poruszanie się muchy w smole. Oczywiście normą jest, że niewiele się je, bo żołądek się broni przed przyswajaniem i trawieniem.
Śpię natomiast całkiem nieżle, ale podejrzewam, że to że zmęczenia. Czuję każdy mięsien.
6.05.2009
Wyszliśmy z Alberto bezpośrednio do obozu II. Zajęło nam to około 7 godzin, z prawie godzinną przerwą w jedynce. Nie podejrzewałam siebie wcześniej o to, że mogę ten dystans przemierzyć, ale jednak aklimatyzacja robi swoje. Jedna osoba z naszego teamu wyszła dzień wcześniej, spała w jedynce i tam na nas czekała. W jedynce spędzamy czas z Nives i Romano z Włoch, którzy zawrócili spod Annapurny.
W dwójce na 6650 m potwornie wieje, nie mogę spać przez ten hałas. Rano bez zmian. Przez krótkofalówke dowiaduję się, że w trójce noc jeszcze gorsza, ludzie w ogóle nie spali, są przemęczeni. Wstaje ledwo żywo i czekam aż wiatr troche ucichnie. Część osób decyduje się schodzić z trójki, bo bolą ich głowy.
Wreszcie wiatr trochę ustaje i około 10:00 decyduję się z Alberto wyjść na 7200 m; chcemy koniecznie wykorzystać to wyjście na uzyskanie niezbędnej nam aklimatyzacji. Wiemy, że pogoda ma się zmienić lada moment na jeszcze gorszą i nie będzie już tak pięknie jak dotychczas. Musimy załozyc obóz III.