Ufff, co nas podkusiło… dobrze, że mamy to już za sobą: 10 dni w „siodle”, od świtu do zmierzchu, średnio 500 km dziennie klucząc pomiędzy nadmorskimi klifami (z nienadających się do wspinu kruchych piasków) a kompletną pustynią przemierzamy ponad 5.000 km.
Nasza droga nie ma konca
W oceanie totalnego bezruchu notujemy jeden epizod wspinaczkowy i kilka podciągnięć na znakach drogowych…
Park Narodowy Grampians - świętą ziemię Aborygenów dawniej i kultową miejscówkę wspinaczkową dziś - witamy na kolanach, usiłując rozprostować się z pozycji precel… Ale zacznijmy może od początku.
Z Perth ruszyliśmy na południe do Margaret River, świadomie nadkładając nieco drogi, aby zaliczyć choćby jeden dzień wspinu więcej przed drogą, której z perspektywy dnia dzisiejszego nie chciałbym więcej powtarzać. Wapienne formacje położone bezpośrednio przy oceanie (jedyna tego typu skała w całej Australii) kusiły nas bardzo i jako miłośnicy takiego wspinu bardzo chcieliśmy wyszukać tam ściany na nowe linie. Niestety bez efektu, tracąc za to kilka cennych dni.
Mateo na swoim psychicznym problemie, Esperanza 7b+
W strugach deszczu dobiliśmy do Esperanzy. Nie wiem, czy to ta sama Esperanza, którą znamy z płyty Manu Chao, ale zakładamy, że tak skoro leci w naszej bryce non stop ustępując jedynie chwilami miejsca dla Czesia Niemena. Hitem za to tutejszej Esperanzy jest Przylądek Le Grande, gdzie kangury lubią wylegiwać się na plażach o niewyobrażalnym kolorze piasku. Takiej sceny nie udało nam się zaobserwować, za to widzieliśmy coś zupełnie niebywałego. Pogoda spłatała nam miłego figla i tuż przed zmierzchem niebo odsłoniło się z ciężkich burzowych chmur, udostępniając nam niezwykły zachód słońca. Razem z parą hipisów zapoznaną chwilę wcześniej (od roku w trasie 30-letnim VW terrorystą przemierzyli ponad 20.000 km bezdrożami wokół Australii - szacuneczek!) żwirową Gravel Road ruszyliśmy wprost w stronę zachodzącego słońca, nie mogąc uwierzyć w to, co widzimy. Kangurze pary i całe rodziny wyszły na krawędź buszu i siedziały nieruchomo wzdłuż naszej drogi wpatrując się w blask zachodzącej kuli (kto widział kangura ten wie, że nie jest to dla niego typowa pozycja). Torbacze były tak zafascynowane spektaklem (czy jak kto woli ogłupione mocnym światłem), że w ogóle nie zorientowały się o naszej mało dyskretnej obecności ( 2 busy i 6 osób). Nie opuszczając aut w kompletnym bezruchu doczekaliśmy wspólnie zupełnej ciemności.
Ranek to kolejna niespodzianka, przygotowana przez naturę - super lampa tak bardzo pożądana w tej fantastycznej scenerii. Jest hyper wcześnie, bo wypada zdążyć przed rangersem udając piknik, a nie nocleg...
Rzucamy się na obłe granitowe głazy o nieprzyjaznej wspinaczkowo fakturze póki światło i rześkość poranka dopisują. Po 2-godzinnej sesji Mateo wytycza nowego, mocno siłowego i psychicznego balda za 7b+. Krew broczy z paluchów, ale ponoć było warto...
Niebo si odslania, poczatek nierealnego spektaklu
Wypatrujemy skrótu, na mapie co prawda widnieje jak byk: 4x4 ONLY!, ale na zapinanej na kłódkę stacji benzynowej w buszu mówią, że powinniśmy przejechać. Tak też robimy, ale wertep taki, że 200 km do Balladonii zajmuje nam cały dzień, a noże i widelce przebijają się z szafek na zewnątrz… Średnia nam mocno spada, mamy tylko nadzieję, że jakiegoś GPSa wypożyczalnia nam nie zamontowała, bo teoretycznie nie możemy zjechać z asfaltu…
Jeszcze pełni optymizmu fotografujemy się przy znaku „146 km zupełnie prostego asfaltu - najdłuższa taka linia w całej Australii”. To, co nastąpiło potem to najnudniejsza i zarazem najsmutniejsza podróż, jaką kiedykolwiek odbyliśmy. Cmentarzysko kangurzych ciał rozdziobywanych na miejscu przez tutejsze kruki nie nastraja... To blisko 40-metrowe ciężarówki, zwane drogowymi pociągami i ich kierowcy - niewyobrażalnie opasłe karykatury ludzkie (przy których nasi tirowcy to anorektyczni królowie wdzięku i elegancji ) - walą nocą na oślep po swoje 18 dolców za godzinę.
Pomyśleć, że my za jedyne 150 dolców mogliśmy oszczędzić sobie tej makabry i po 2 godzinach wysiąść z samolotu w Melbourne… Tymczasem mija kolejny dzień za kółkiem, w dodatku nasza nienasycona bryka wciąga 20-ty bak paliwa, średnio obliczamy jej spalanie na 20 l na 100 km…Cena benzyny na tym pustkowiu skacze z 1,5 dolara na 2, ale to nic przy wodzie, której butelka kosztuje tu 5 zamiast 1,5 dolca!
Bezkresna monotonia krajobrazu nie ma sobie równej. Co kilkadziesiąt kilometrów mijamy tabliczki, które ostrzegają „zmęczony kierowca umiera” – jak dla mnie lepiej by tu siadło słowo „znudzony”... Jeszcze 40 lat temu za taki „wyczyn” trafilibyśmy na okładki lokalnych gazet, dziś plasujemy się w jednym szeregu gdzieś pomiędzy killerami z Road Train-ów, a dziadkami w campo-wozach rozpamiętującymi pionierskie czasy…Uffff, co nas podkusiło...
Więcej zdjęć w fotogalerii...
2008-10-29
(kg)