Łukasz Długowski: – W umowie, którą podpisują pana klienci, jest zapis mówiący o tym, że sami muszą nosić i rozstawiać namiot, a poza bazą sami gotują. W górach to chyba oczywiste?
Ryszard Pawłowski: – Nie dla wszystkich. Żeby ułatwić klientom wspinaczkę, w Nepalu właściwie zawsze korzystam z pomocy Szerpów wysokościowych i to oni noszą namioty, rozwieszają poręczówki (liny zabezpieczające) i przygotowują trasę. W bazie mam kucharza, który gotuje trzy posiłki dziennie. Ale na wyjazdach w Kaukaz albo w Andy nie mam ani kucharza, ani Szerpów, więc klienci muszą sobie radzić sami.
Coś jeszcze nie jest dla klientów oczywiste?
To, że przewodnik, chociaż robi, co w jego mocy, nie zapewni stuprocentowego bezpieczeństwa i nie zagwarantuje wejścia na szczyt. To, że w górach zdarzają się wypadki, w tym śmiertelne, że są sytuacje, kiedy udzielenie pomocy nie jest możliwe. I w końcu to, że na Evereście jest zimno. Szesnaście lat temu, w ramach mojej pierwszej przewodnickiej wyprawy, wprowadzałem na tę górę siedmiu Amerykanów. Każdy z nich za wejście zapłacił sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Towarzyszyło im dwunastu Szerpów wysokościowych i sześciu przewodników. W obozie pierwszym (6400 m n.p.m.), w namiocie, który służył nam za mesę, stały butle z gazem, które ogrzewały pomieszczenie. Amerykanie mieli do dyspozycji kucharzy, którzy codziennie gotowali im to, co tylko sobie zażyczyli. Do obiadów mieli specjalnie sprowadzone wino z Kalifornii. Wypada tutaj przypomnieć, że na tej wysokości większość wspinaczy je już zupki w proszku, nie popija wina, ani nie ogląda telewizji. Kolejnym luksusem było to, że w każdym momencie można było skorzystać z tlenu. Na Przełęczy Południowej (7906 m n.p.m.), z której wyrusza się do ataku szczytowego, Amerykanie zużyli z osiemdziesiąt takich butli! W ten sposób z powietrzem puściliśmy osiemdziesiąt tysięcy dolarów, bo jedna butla wniesiona na tę wysokość jest warta około tysiąca dolarów.