Dzięki przychylności lokalnych bóstw z dwóch równoważnych celów udało się zrealizować ten zdrowszy – na niebie ponownie zagościło słońce i błękit umożliwiając wznowienie akcji górskiej i eksplorację kulturowej przestrzeni Korytarza Wachańskiego.
Początki były trudne.
Opuszczenie doliny, w której działa wyprawa przysporzyło naszym dwóm koniom dużych problemów. Ich powodem był trudny, składający się ze sporych głazów i błotnistych ścieżek teren. Na domiar złego, gdy ciemną nocą wypłynęliśmy wreszcie na przestwór stepowego oceanu, pilnujący sporego stada jaków Kirgizi wzięli nas za tadżyckich rabusiów i tylko szczęśliwej gwieździe zawdzięczaliśmy to, że zamiast od razu otworzyć ogień postanowili wpierw upewnić się, czy rzeczywiście mają do czynienia ze złoczyńcami. Dobra znajomość dari (odmiany języka perskiego używanej w Afganistanie) i dwa kubki gorącej herbaty, który wręczył pasterzom Kuba przekonały ich o naszych dobrych zamiarach i resztę nocy mogliśmy spędzić spokojnie. Zresztą tylko po to, by rano odkryć z niemiłym zdumieniem, że gdzieś zniknęły dwa nasze konie. Udało się je nam odnaleźć sto dwadzieścia minut i kilka kilometrów na zachód później, gdy ukrywały się za jedną z licznych górek. Zawód, który dostrzegliśmy w ich oczach, dobitnie świadczył o fakcie, że bestie miały szczerą nadzieję skutecznie ukryć się przed pogonią, a następnie rozpocząć nowe, wspaniałe życie wolne od ingerencji złośliwego człowieka, który zakłada na plecy siodło, a w usta wkłada wędzidło. Tego dnia, mimo przejściowych deszczy, chmary dzieciaków domagających się długopisów i wspólnej zabawy piłką udało nam się osiągnąć cel podróży – leżącą na wschodnich krańcach jeziora Czakmaktin osadę bogatego Kirgiza o imieniu Iraliboj. Na kolejne dwa dni stała się ona naszą bazą wypadową w okoliczne tereny.
Na pierwszy ogień poszły dwa okoliczne osiedla, gdzie mieliśmy zebrać nieco danych epidemiologicznych (by wiedzieć, jakie leki przywieźć za rok) i odwiedzić mojego starego znajomego – notorycznego opiumisty o imieniu Samad – z którym rok temu dotarłem konno na „koniec Afganistanu” aż do granicy chińskiej w dolinie Tegermansu. Ten 40-letni mieszkaniec osady Mukora przyjął nas bardzo serdecznie. Zaraz po naszym przybyciu na „podłogę” jurty wjechała herbata, chleb oraz kaimak (przypominający masło rodzaj białego sera, w tym wypadku dodatkowo posypanego cukrem). Nasze podniebienia, zmęczone jedzeniem mocno chemicznej żywności górskiej – liofilizatów – zareagowały na ten gest nad zwyczaj pozytywnie.
![](http://www.archiwum.goryonline.com/upload/Image/2010/2182.jpg)
W leżącej u stóp nienazwanych gór Mukorze mieszka normalnie około 35 osób. Wszyscy zajmują się w życiu jedynie pasterstwem, paleniem opium i wizytami towarzyskimi. Traf chciał, że w wiosce w czasie naszego pobytu gościł akurat pewien nauczyciel z sąsiedniego osiedla. Dzięki niemu mogłem przekonać się, że anteny satelitarne i telewizory obecne w kirgiskich osadach to nie tylko elementy dekoracyjne, ale rzeczywiste urządzenia. Karachan, jak nazywał się ów jegomość, zapytał mnie bowiem, czy jesteśmy z tego dziwnego kraju znanego tutaj pod nazwą Polanda, którego prezydent wraz z całą świtą zginął kilka miesięcy temu w Rosji. Karachan twierdził, że takie rewelacje przekazały mu wiadomości telewizyjne.
Po tych kurtuazjach przyszła kolej na pracę, która nie ominęła nas także i w sąsiedniej wiosce – Seke. Na wieść o tym, że Justyna jest lekarką, zewsząd zbiegli się rozmaici chorzy i cierpiący, a my przygotowani nie na udzielanie pomocy, ale na zbieranie informacji, mogliśmy jedynie podzielić się skromną zawartością prywatnej apteczki i obietnicą dostarczenia większej ilości leków w przyszłych dniach. Z tej towarzysko-roboczej wyprawy powróciliśmy do osady Irraliboja mocno po zmroku, co prawie kosztowało nas życie. Mieszkańcy osady bali się, że jesteśmy tadżyckimi bandytami, gdyż tylko oni chodzą tutaj po zmroku (niepisane zasady zabraniają Kirgizom poruszać się po ciemku), więc skierowali na nas wszystkie dostępne źródła światła. Snop fotonów ku ich wielkiej uldze ukazał na szczęście nasze skromne postacie, a nie dzikusów uzbrojonych w AK-47. Irraliboj aż do późnej nocy wypominał nam naszą głupotę i złościł się co nie miara. Mimo to, następnego dnia, zgodnie z obietnicą postanowił zabrać nas na kirgiskie wesele…
Bartek Tofel