Musiało minąć kilka dobrych lat, nim romantyczne marzenie adepta przeistoczyło się w realny plan wspinaczkowy, z nadziejami na załojenie czegokolwiek interesującego. Z pewnymi problemami udało mi się w końcu uzyskać wizę amerykańską i co ważniejsze, znaleźć odpowiedniego (i chętnego) partnera w postaci Blondasa. Nie pozostawało nic innego jak udobruchać nasze kobiety i ruszać w drogę!
Kalifornia przywitała nas bajeczną pogodą i niezłymi cenami. Niestety, słabo skomunikowany rozkład jazdy pociągów sprawił, że pierwszą noc na nowym kontynencie spędzamy w stojącej na peronie przyczepce na bagaże:) Poranny autobus w niespełna trzy godziny przenosi nas do innego wymiaru rzeczywistości – jesteśmy w Dolinie Yosemite!
Park Narodowy Yosemite należy do najbardziej znanych parków w Stanach Zjednoczonych. Poza niezwykłymi krajobrazami stanowiącymi efekt działania lodowców, słynnymi ścianami o wysokości dochodzącej do tysiąca metrów, rosną tu rozpoznawalne na całym świecie, ogromne drzewa – sekwoje (średnica pnia do 9 metrów!). Miejsce to odwiedzane jest przez pielgrzymki turystów i wspinaczy z całego świata. W dolinie znajdują się trzy centra turystyczne i kilka dużych kampingów (w tym słynny wśród wspinaczy Camp 4), które z trudem są w stanie obsłużyć duży ruch turystyczny. Na szczęście ogromna większość ludzi zwiedza wyłącznie asfaltowe alejki w samej dolinie oraz kafejki, muzea i sklepy z pamiątkami. Wspinając się, pozostawiamy to wszystko na dole i możemy wraz z innymi wspinaczami cieszyć się górskimi ścianami wyjątkowej urody.
Tutejsze szczyty dorównują wysokością tym tatrzańskim, ale kalifornijski klimat sprawia, że dominuje tu stabilna i ciepła pogoda. Lato i zima nie są najlepsze do wspinania (za ciepło lub za zimno), ale pozostała część roku jest do tego celu niemal idealna. Mieliśmy się okazję o tym przekonać jesienią, kiedy to przez cały miesiąc pobytu był jeden dzień z deszczem, a temperatury dzienne oscylowały wokół optimum. Noce, jak to w górach, są zimne!
Pierwszy tydzień poświęciliśmy na aklimatyzację w nowym (przynajmniej dla mnie - Jarek był tu już dwa lata wcześniej) miejscu i rozwspinanie w rysach przeróżnego kalibru w sektorach skałkowych. Z każdym dniem czuliśmy się coraz pewniej, jednak cały czas pozostawaliśmy w strefie dolnych 5.10-tek i droga do „czystego” 5.11 wydawała się daleka. Jarek wprawdzie miał już takie wyciągi na swoim koncie, ale jego relacje raczej nie nastrajały optymistycznie.
Po dość sprawnym przejściu absolutnego klasyka doliny, czyli 200-metrowego Nutcruckera 5.9, postanowiliśmy wybrać się na coś dłuższego. Nasz wybór padł na charakterystyczną ścianę Royal Arches i historyczną drogę o tej samej nazwie. Kusiła nas szczególnie logiczna łańcuchówka Royal Arches 5.10 b z drogą South Face 5.8 na North Domie, którego ściana zaczyna się wysoko ponad dnem doliny. Całość daje wspinaczkę o długości niemal tysiąca metrów. Trudności, co prawda, nie wydawały nam się wygórowane, ale długość drogi stanowiła dla nas sprawdzian szybkości i kondycji. Warunkiem koniecznym do realizacji planu było ekspresowe tempo wspinania, gdyż o tej porze roku jasno jest jedynie 12 godzin na dobę. Fakt ten do końca wyjazdu bardzo utrudniał nam działanie i wielokrotnie zmuszał do śniadań i podejść w egipskich ciemnościach, a czasem także do nocnych zjazdów i zejść.
Royal Arches pokonaliśmy wystarczająco szybko (600 m w 3:40 godz.) i po około godzinnym podejściu stanęliśmy pod piękną pomarańczową kopułą Północnego Doma. Droga South Face opisywana jest bardzo zachęcająco i faktycznie trzeba przyznać, że była to prawdziwa uczta dla wspinacza estety. Czysta skała, piękne formacje i cała dolina poniżej nas... Jedynym mankamentem drogi jest to, że biegnie w wybitnie wypolerowanym granicie, a także to, że tutejsze rysy lubią zanikać w slabach, choć akurat to drugie sprawia, że drogę pamiętać będziemy dłużej :) Na 350 metrach drogi nie ma żadnego (!) stałego punktu (nawet na stanowiskach) i na kilku rajbungach musieliśmy testować nasze nerwy i siłę pozytywnego myślenia. Warto może jeszcze dodać, że nominalne trudności 5.8 nie do końca oddawały stan rzeczywisty – na przykład jeszcze długo będę pamiętał 50-metrowy dilfer za 5.6... Pokłony dla starych mistrzów!
Z szybkiego wspinania przeszliśmy płynnie do szybkiego marszu, gdyż czekała nas jeszcze 15-kilometrowa wycieczka na dno doliny. Po jakichś dwudziestu godzinach akcji wysuszeni na wiór zawitaliśmy z powrotem na Camp 4. Nie trzeba chyba nikomu mówić, jak smakuje wtedy zimne piwo...
Kolejnym krokiem było przejście wielkiego zacięcia na Schultz’s Ridge, które rozwiązuje linia Moratorium. Droga jest krótka – ma tylko cztery wyciągi – za to stanowiła wyraźne podniesienie poprzeczki, jeśli chodzi o trudności techniczne. Dwa wyciągi 5.10d podprowadzają pod kluczowy steaming (tarciowa rozpieraczka) za 5.11b (około VI.2+). Wyciąg udaje mi się pokonać od strzału, co dodaje mi zdecydowanie pewności siebie na następnych drogach.
Teraz przychodzi czas na coś z wyższej półki – decydujemy się na prawie czterystumetrową drogę Free Blast 5.11b na El Capie. Jest to pierwsza część słynnej Salathe Wall kończąca się na Mamucich Tarasach. Free Blast jest piękną drogą biegnącą w niesamowitej scenerii, stąd cieszy się szczególną popularnością. Większość zespołów nie nastawia się jednak na przejście klasyczne, co z kolei powoduje perturbacje w chwili, gdy ktoś chce wspinać się czysto (czytaj – wolno, zwłaszcza jeśli próbuje przejścia OS). Tego dnia na siedem wspinających się zespołów tylko my szliśmy czysto klasycznie, na szczęście wspinający się za nami Angole okazali się prawdziwymi dżentelmenami i spotkania na stanowiskach były całkiem sympatyczne.
Dzielimy się wyciągami na zasadzie ja – dół, Jarek – góra. Tego dnia mam świetną dyspozycję i robię wszystko, w tym dwa kluczowe odcinki 5.11b od strzału, co skłania Jarka do wspaniałomyślnego oddania mi prowadzenia pozostałych wyciągów. Bez dłuższego zastanowienia napieram dalej. Na totalnym odlotach przechodzę zapychowy wariant na kolejnym slabie za 5.11a. Daję z siebie więcej, niż mogę i chyba tylko dzięki szczęściu kończę ten ostatni już trudny wyciąg bez odpadnięcia (zakwasy po tych ruchach miałem jeszcze przez kilka dni :) Niestety, dwa wyciągi wyżej, w kominie zwanym Half Dolar, pechowe poślizgnięcie nogi i efektowny lot weryfikują nasz plan. W konsekwencji zdaję ostatecznie prowadzenie i przechodzimy drogę w stylu Flash.
Mamucie Tarasy stanowią kulminację tej części ściany (Salathé Wall obniża się z nich o jakieś 50 metrów) i mimo że jesteśmy w środku El Capa, czuję się jakbyśmy osiągnęli szczyt. Patrząc na piętrzący się nad nami Headwall, żarzący się w ostatnich promieniach słońca i przecinającą go linię Freeridera, wiem, że kiedyś jeszcze tu wrócę...
Początkowo myślałem, że będziemy działać w ambitnym systemie 1 na 1 – dzień akcji i dzień restu. Okazało się, że po mocniejszej drodze z trudem mogliśmy się wspinać po dwóch dniach restu. Fakt ten dał nam całkiem sporo czasu na zasmakowanie atrakcji niższego piętra Doliny. Obowiązkowe „zwiedzanie” sklepu wspinaczkowego pozwalało nacieszyć oczy i konsekwentnie rujnowało nasz budżet, wizyty w kafeterii ratowały niknącą w oczach tkankę tłuszczową, spożyte galony kultowego w Dolinie – bo najtańszego :) – piwa King Cobra hartowały ducha walki, a częste sesje slackliningu ciało i psychę. Nie można nie wspomnieć o nocnych imprezach przy ognisku „z gitarą i butelką”, w czym zdecydowanie przodowaliśmy wraz licznymi Czechami na Camp 4. Zasadniczo można powiedzieć, że Dolina jest miejscem dla obu typów łojantów – tego, który ostro napiera i tego, który przeważnie celebruje. I tak jest dobrze!
The Rostrum to wspaniała turnia odstrzelona od zbocza doliny, będąca częstym celem dla highlinerów (dziwaków chodzących po taśmie rozpiętej między turniami). Jej 300-metrowa, w większości przewieszona, północna ściana jest przecięta niesamowitym ciągiem rys, którymi biegnie jedna z najbardziej znanych dróg klasycznych w Yosemite. W przewodniku „Supertopo” opis drogi North Face 5.11c zaczyna się od informacji, że jest to najlepsza ośmiowyciągowa kolekcja rys w Dolinie, a całość może być porównywana swą urodą i trudnościami do słynnego Astromana. Dla nas ten opis był w zupełności wystarczający...
Pewien problem stanowiło dostanie się pod ścianę, gdyż jest to chyba najodleglejszy od Camp 4 rejon Doliny, a my nie mieliśmy auta. Marsz pod ścianę z całym szpejem, w tym biwakowym, zajął by cały dzień, postanowiliśmy więc czekać na nadarzającą się okazję. Gdy tylko na nasz camp site (wydzielony plac na 6 osób, nie licząc waletów...) wprowadziła się dwójka zmotoryzowanych Amerykanów, myśl o drodze powróciła jak błyskawica. Jeszcze tego samego dnia chłopaki podwożą nas do parkingu, z którego schodzi się pod ścianę. Na końcu konieczne są nawet zjazdy. Docieramy już w nocy. Zasypiając w świetle gwiazd, dostrzegamy nad naszymi głowami przewieszony profil Rostrum. Widok jest magiczny i czuję, że jutro czeka nas wspaniały dzień. Rano okazuje się, że rysa pierwszego wyciągu zaczyna się dokładnie między naszymi śpiworami...
Tym razem zaczyna Blondas. Sprawnie pokonuje pierwsze cztery wyciągi, w tym dość psychiczną mikroryskę za 5.11a, czterdziestometrową rysę o wdzięcznej nazwie Killer Hands i nominalnie kluczowy - 5.11c w rysie na palce. Następuje zmiana wachty. Najpierw piękny, wytrzymałościowy wyciąg w zacięciu zakończony efektownym dilfrem, potem urozmaicony wyciąg w przewieszeniu. Spore kłopoty sprawia mi dwudziestometrowy odcinek biegnący w rysie off-widht (tzw. przerysa, czyli rysa szersza od pięści) za bagatela 5.10a. O ile europejskie przerysy nie są dla mnie czymś nadzwyczajnym, to te amerykańskie (a raczej ich niska wycena) dały do myślenia.
Jednak to wyciąg następny wygląda najgroźniej: mocno przewieszona rysa 5.11b na dłonie. Wyciąg jest faktycznie trudny, ale w środku kluczowej sekwencji szczęśliwie udaje mi się złapać trickowy no hand rest i złapać oddech. Ostatni wyciąg to już formalność, jeśli w ogóle tak można powiedzieć o rysie off-widh. Drogę udaje nam się pokonać w stylu OS, ale zdecydowanie bardziej cieszymy się z dnia spędzonego na tak pięknej drodze. Żałujemy jedynie tego, że dla treningu zdecydowaliśmy się małpować na drugiego. Pierwszy i ostatni raz na tym wyjeździe! Mimo że z taktycznego punktu widzenia jest to korzystne, to dyskomfort obcowania z tak pięknymi formacjami z pozycji pracownika wysokościowego jest zbyt wielki.
Po wspinaczce na Rostrum, w ramach „aktywnego restu” robimy East Buttres 5.10b (nasze VI.1) na El Capitanie. Jak sama nazwa wskazuje, droga rozwiązuje wschodni filar tego kolosa i jest zdecydowanie najbardziej przystępną i najkrótszą drogą na jego ścianach. Trudności wszystkich trzynastu wyciągów są z tych „dla ludzi”, a większość z nich jest naprawdę ładna i jeszcze to morze granitu po lewej... Prawdę mówiąc, odczucie jest takie, jakbyśmy nie wspinali się na El Capie, tylko na sąsiedniej ścianie, ale nie zmienia to faktu, że warto się wybrać na East Buttres, choćby dla zdjęć :)
Astroman. Nazwa tej drogi wymieniana jest przez mieszkańców Camp 4 wyjątkowo często. Jedni powtarzają zasłyszane o niej legendy, inni wychwalają jej urodę, jeszcze inni straszą ogromnymi trudnościami, szczególnie mitycznego wyciągu Harding Slot. My zaliczaliśmy się do tych, którzy słuchają i z dnia na dzień baliśmy się konfrontacji coraz bardziej... Boulder Problem, Enduro Corner, Harding Slot, Changing Corners to nazwy, które odcisnęły się mocno w naszej psychice, czemu sprzyjały częste medytacje nad schematem drogi. Nadszedł w końcu czas, żeby porównać wyobrażenia z rzeczywistością...
Wstajemy o 4 rano, wmuszamy w siebie szybkie śniadanie popijane kawą. Pod ścianę jest tylko trochę ponad godzinę marszu, ale problem w tym, że jest ciemno, a my nie byliśmy nigdy pod Washington Column, ba – nawet nie widzieliśmy jeszcze jego czterystumetrowej wschodniej ściany, którą biegnie Astroman. Jakoś udaje nam się trafić pod wschodnią ścianę, ale start drogi znajdujemy dopiero, gdy zrobi jasno. Może kogoś dziwić, że tak wcześnie wbijamy się w dwunastowyciągową drogę, ale fakt jest taki, że mamy dokładnie dwanaście godzin światła, a droga ma bardzo ciągowy charakter i wolimy mieć trochę czasu na odpoczynek lub powtórzenie któregoś wyciągu. Poza tym ostatnia długość liny ma przy trudnościach 5.10d (VI.1+) dopisek R, czyli ryzykownie... Nie wiemy jeszcze, co to dokładnie oznacza, wiemy jedno – nie chcemy tego odkrywać po ciemku.
Początek idzie gładko. Najpierw dwa łatwiejsze wyciągi, potem pierwszy kluczowy – Boulder Problem 5.11c ciągnie Blondas. Boulder Problem nie wydaje się groźny dla europejskiego wspinacza. To tylko dziesięć metrów, poza tym jest to dilfer na końce palców, a palce, jak wiadomo, mamy mocne. Następny jest Enduro Corner 5.11c. Jest to przewieszone zacięcie o długości 40 metrów i wytrzymałościowym charakterze. Najpierw męczące klinowanie w rysie thin hands (wąskie ręce), przerywane okazjonalnym rozpieraniem dającym odrobinę wytchnienia, a w górnej części bardzo siłowy dilfer. Dolna część idzie mi dość gładko, ale problemy zaczynają się na tym górnym, siłowym odcinku. Wspinam się co prawda szybko, ale równie szybko zdaję sobie sprawę, że nie jestem się w stanie zaasekurować. Absolutnie. Napieram jednak do góry, zdobywając kolejne metry. W pewnej chwili, ku mojemu przerażeniu, stwierdzam, że rozszerzenie rysy dające zbawczą możliwość zaklinowania ręki jest nieosiągalne, mimo że brakuje mi do niego zaledwie dziesięciu centymetrów... Najzwyczajniej w świecie dłonie mi się otworzyły i nie byłem w stanie zrobić nic, oprócz spojrzenia w dół... Dziesięć metrów to niby nie wiele, ale wystarczająco dużo, żeby sobie krzyknąć w trakcie lotu. Wy już wiecie co :) Zmiana prowadzenia. Jarek ma trochę łatwiej, bo większość przelotów już osadzona, ale widać wyraźnie, że lekko nie jest. Po dwudziestu minutach wyciąg puszcza.
Teraz ja przejmuję prowadzenie. Pierwszy wyciąg nie stanowi problemu. Kolejny 5.10d w formacji zwanej flared chimney (rozwarty, ciasny komin) wymaga już koncentracji. Stojąc na stanie, aż boję się spojrzeć w górę. Przypominam sobie wszystkie te rzeczy, które czytałem i słyszałem o Harding Slot. Głupio się przyznać, ale – mimo że się nakręcałem myślą o tym wyciągu – mam niezłego pietra. Wyciąg jest równo przewieszony na całej długości. Najpierw zacięcie, które stopniowo przechodzi w ciasny komin w dachu. Moment przejścia jest najtrudniejszy technicznie - 5.11b, bardzo nietypowy i w ogromnej ekspozycji. Pomimo nieekstremalnych trudności wielu mocnych wspinaczy spaliło w tym miejscu szanse na on-sight.
W chwili, gdy wydaje się, że już jest po wszystkim, zaczyna się prawdziwy koszmar. Zakleszczony w kominie w dachu starasz się wykonać dramatyczne ruchy robaczkowe, aby centymetr po centymetrze, charcząc i stękając, wedrzeć się do środka tego tunelu. Jedyne, co człowiek wtedy myśli, to – jak to dobrze ujął Adam Pustelnik – iść w stronę światła...
Więksi zawodnicy mogą mieć kłopoty z oddychaniem, lub w ogóle z przeciśnięciem się. Ja jakoś dałem radę, ale Jarek idąc na drugiego, utknął tak skutecznie (mimo że do masywnych raczej nie należy), że zacząłem się bać, czy przypadkiem nie straci przytomności :) Ostatecznie jednak uszedł cało (metoda polegała chyba na parciu w fazie wydechu :), ale z jego słów wynikało jedno: nigdy więcej... Niestety, po zaciętej i długiej walce zaliczyłem wyciąg z lotem i stało się jasne, że trzeba będzie wrócić na drogę jeszcze raz. Było na tyle późno, że zarządziliśmy zjazd, dzień restu i kolejną próbę.
Tym razem wszystko szło gładko: pobudka 3:55, śniadanie, kibelek, podejście, kibelek, start 6:40, Bulder Problem, Enduro, Harding Slot, okrzyk przedwczesnej radości... Jarek idąc na drugiego wybiera bardziej humanitarny wariant na zewnątrz Harding Slota – diler 5.11 X. Literka X oznacza, że zamiast poddawać się nieludzkim torturom, można w razie niepowodzenia umrzeć szybko i z godnością :).
Ciągnę jeszcze długą i męczącą rysę nad Slotem i Jarek przejmuje prowadzenie. Ostatni jedynastkowy wyciąg, czyli Changing Corners, to niezwykle estetyczne wspinanie w technicznym zacięciu, poprzedzone trudną mantlą. Dla nas to najpiękniejszy odcinek Astromana. Plecak cały czas wciągamy na stanowiska cienkim repem, tak żeby drugi na linie oszczędzał siły i jednocześnie mógł czerpać radość ze wspinaczki. Trochę to zwalnia, ale na tego typu drogach wydaje się dobrym rozwiązaniem.
Jeszcze tylko dwie teoretycznie łatwiejsze długości liny i stoimy pod ostatnim problemem i zarazem ostatnim wyciągiem drogi. Z dołu teren wygląda zwyczajnie, ale literka R przylepiona do wyceny wzbudza niepokój. Po 20 metrach Jarek nagle zwalnia. Widzę, że faktycznie ma problem z asekuracją. Robi się szaro i nasz czas się kończy. Teren jest całkiem trudny (5.10d), a przy słabej asekuracji i w ciemnościach mógłby być dla nas niewkaszalny klasycznie. Na szczęście Jarek rusza i po kilku minutach słyszę zbawcze „Mam auto!”. Muszę przyznać, że odetchnąłem z ulgą... Idąc na drugiego, wypinam linę z beznadziejnego haka, coperheada, potem jakiś marny friendzik. Aliena spod ekspandującego flejka wyrywam jednym szarpnięciem. Na szczycie Washington Column zastaje nas noc – jesteśmy na styk, ale udało się! Pokonana dwunastowyciągowa linia, to chyba najtrudniejsza i jedna z piękniejszych dróg, jakie udało nam się do tej pory pokonać w górach. Jeszcze tylko zejście do Royal Arches, piętnaście zjazdów ścianą i delektuję się najbardziej wytęsknioną King Cobrą tego wyjazdu.
Nasz pobyt w magicznej Dolinie powoli dobiegał końca. Bardzo chcieliśmy spróbować jeszcze przejścia klasycznego Regular Route na Half Domie, jednak planowanie we wspinaczce górskiej jest, jak wiadomo, obarczone sporym ryzykiem niepowodzenia. Tym razem to nie była pogoda – ta w Yosemite jest pewniejsza niż spręż większości wspinaczy. Blondas najzwyczajniej w świecie się pochorował. Nie pozostawało mi nic innego, jak trenować się dalej w slackliningu lub rozejrzeć za kimś zdrowszym ;). Obrałem za cel namiot zaprzyjaźnionego Jonego z Norwegii. Na moje przywitanie odpowiedział rzęsistym kaszlem... Jak pech to pech! Po krótkiej rozmowie Jony decyduje się jednak chorować wraz ze mną – w ścianie.
Wybieramy jeden z największych hitów Doliny - trzystumetrową linię Serenity Crack & Sons of Yesterday 5.10d. Linia jest niezwykle popularna, na szczęście udaje nam się (dzięki treningom nocnego wstawania) wystartować na czele stawki. Piękne wspinanie w rysach i zażywana na każdym stanie tabaka utrzymuje jakoś mojego kompana przy życiu. Jony już nazajutrz wraca do kraju i jest bardzo zadowolony z tego pięknego dnia. Ja również.
Gdy wydawało się, że pozostało już tylko się pakować i kończyć zapasy King Cobry, Jarek w desperackim geście decyduje się na ostatnią wspinaczkę. Co prawda cały dzień wcina aspirynę i walczy z silnym katarem, ale jednak się szykuje. To nasz ostatni dzień i chcemy pójść na coś konkretnego. Godziny spędzone nad przewodnikami wyłaniają zwycięzcę: Chouinard-Herbert 5.11c na Sentinel Rock.
Północna ściana Sentinel Rock to jedno z trzech najbardziej rzucających się w oczy urwisk w Dolinie Yosemite. Pierwszym jest oczywiście mityczny El Cap, drugim widoczny zewsząd, niczym laserem cięty Half Dome, a trzecim strzelisty Sentinel, czyli strażnik. Jego 800-metrowa ściana wznosi się bezpośrednio nad Camp 4, stanowiąc codzienny element krajobrazu jego mieszkańców, a zarazem dość poważne wyzwanie dla aspirujących do jej przejścia śmiałków. Brzmi to może trochę patetyczne, ale naprawdę się to czuje, spoglądając na jego zacienione zerwy z kubkiem kawy w ręku.
Wspinaczkę zaczynamy jeszcze przed świtem. Na początku pokonujemy bez asekuracji system wznoszących się zachodów, przecinających północną ścianę. Trochę psychicznie, ale dzięki temu, w około 40 minut pokonujemy dolną, nietrudną część ściany. Następne 100 metrów jest nadal łatwe (maks. II-III), ale robi się stromo i decydujemy się związać. Po małych kłopotach orientacyjnych dochodzimy do wielkiej półki, oznaczającej początek zasadniczej części drogi. Nad nami jeszcze 500 metrów, w tym dwa wyciągi wycenione na 5.11c (ok. VI.3). Pośpiesznie pokonuję początkowe kominy łącząc wyciągi (lina 70 metrów!), tak że po niecałej godzinie jesteśmy na szczycie przyklejonej do ściany turnicy ponad sto metrów wyżej. Jarek prowadzi następne 4 wyciągi. Najpierw męcząca rysa za 5.10c, jedno z kluczowych miejsc – krótki dilfer 5.11c, płytowy, delikatny trawers 5.10a i zacięcie o tej samej wycenie.
Moją szychtę rozpoczyna ryska za 5.9, po której teren zdecydowanie staje dęba. Przewieszone zacięcie za 5.11a wybiera mnie dokumentnie, a nad nami jeszcze drugie kluczowe miejsce – spory okap, pod którym należy przetrawersować jakieś 8 metrów w formacji opisanej w przewodniku jako: „loose Afro-Cuban flakes”. Nie wygląda to zbyt ciekawie, bo trawers wymaga łapania podchwytem dudniących tafli granitu zaklinowanych pod okapem. Zarówno wspinanie jak i asekuracja czujna, a to dopiero początek, gdyż najtrudniejsze jest przejście okapu ryską na końce palców o trudnościach 5.11c. Siada mi kosteczka i najmniejszy alien (dzięki Maćku!), a przelotu na trawersie wolałbym nie obciążać. Medytuję tu już 20 minut, światło powoli się kończy, Jarek marznie, słowem – żenada. Nie czuję się zbyt bezpiecznie, a już stąd widać, że będzie ciekawie... W dygotach przechodzę okap i ryskę, ale czuję, że zaraz walnę. Jakimś cudem udaje mi się jednak zrestować (to w końcu moja specjalność!) i zrobić te kilka trudnych ruchów dzielących nas od sukcesu. Jeszcze tylko przerzęzić tę niby-rysę za 5.10a i będę na stanie.
Na półce nogi mi się trzęsą ze zmęczenia. Jestem szczęśliwy, że zawalczyłem i jednocześnie czuję, że teraz już mogę wracać do domu. Jarek dochodzi i oczywiście zamiast gratulacji dostaję zjebkę :) Pogratulujemy sobie później, teraz trzeba wyjść ze ściany przed zmrokiem i znaleźć zejście, które nie należy do najłatwiejszych. Ostatnie metry nie stanowią już dla nas problemu i kilkadziesiąt minut później stoimy na szczycie. W ostatnich promieniach słońca odnajdujemy ścieżkę zejściową biegnącą stromym żlebem poprzecinanym licznymi progami. Zejście (fragmentami wspinaczkowe) 800 metrów deniwelacji w dół daję nam nieźle w kość. Pod ścianą podajemy sobie dłonie. Nasza wspólna przygoda w Yosemite dobiegła końca. Wiem jednak, że kiedyś tu jeszcze wrócę – tak jak każdy, kto miał okazję tu być. Spróbujcie sami, a przyznacie mi rację!
Udział wzięli:
Michał Kajca (Wrocławski KW, Szkoła Wspinaczki „Granit”)
Jarosław Liwacz (Sudecki KW, Sudecka Szkoła Wspinaczki)
W okresie od 25 września do 23 października 2008 udało nam się pokonać następujące drogi:
Manure Pile Buttres - Nutcracker, war. 5.9 (200 m) RP (Jarek znał drogę)
Royal Arches – Royal Arches5.10b (650 m) OS
i North Dome – South Face 5.8 (350 m) OS jednego dnia
Shultz’s Ridge – Moratorium 5.11b (120 m) RP (Jarek znał drogę), kluczowy wyciąg OS
El Capitan – Free Blast 5.11b (380 m) Flash
Rostrum – North Face 5.11c (300 m) OS
El Capitan – East Buttress 5.10b (450 m) OS
Washington Column – Astroman 5.11c (420 m) RP
Royal Arches - Serenity Crack & Sons of Yesterday 5.10d (300 m) OS - M. Kajca z partnerem z Norwegii
Sentinel Rock – Chuinard - Herbert 5.11c (600 m) OS
Dziękujemy Polskiemu Związkowi Alpinizmu za patronat i pomoc finansową. Za nieocenioną pomoc sprzętową pragniemy podziękować wrocławskim sklepom górskim „Pietros”. Osobne gorące podziękowania należą się Agatce i Mai, które tak dzielnie znosiły naszą miesięczną nieobecność :)
Michał Kajca (Szkoła Wspinaczki „Granit”)
Zdjęcia: M. Kajca i J. Liwacz