Niestety, pełno w tym opracowaniu nieścisłości, wyolbrzymień i przeinaczeń. Niektóre z nich zostały sprostowane przez wydawcę w przypisach, inne obeznany z tematem czytelnik sam łatwo wyłapie. Śmieszy zdanie, że podczas wspinaczki na północną ścianę Eigeru w 1973 r. Wanda Rutkiewicz używała sprzętu, który mógł pochodzić „z czasów rewolucji bolszewickiej” (s. 50), natomiast „wystające kości policzkowe”, które Rutkiewicz rzekomo zawdzięczała „wschodnioeuropejskiemu pochodzeniu”, nie są przecież typową cechą dla mieszkańców naszej części Europy. Pani Jennifer, zapewne jak większość przeciętnych Amerykanów, ma pewne problemy z geografią i zdaje się pomyliła w tym przypadku Europę z Azją. W innym miejscu każe wędrować Wandzie przez pół Nepalu „szlakiem trekkingowym z lodowca Khumbu do Katmandu” (s. 64). Przykłady można by mnożyć.
Styl reporterski rodem z CNN-u (u nas reprezentowany przez TVN) zaowocował budowaniem atmosfery grozy wokół trudności himalajskich wypraw i niebezpieczeństw grożących alpinistom. Już sam tytuł książki wskazuje na ton, w jakim dalej Jennifer Jordan opisuje odwiedzane przez wspinaczy rejony. „Niewypowiedzianie groźny i ubogi w tlen świat ośmiotysięczników”, „śmiercionośna burza”, „porażające umysł doświadczenie” – tylko na pierwszej stronie wstępu przeczytamy takie mrożące krew w żyłach określenia. Aż dziw bierze, że nadal wiele osób w góry jeździ, wchodzi na ośmiotysięczniki i nawet znajduje w tym przyjemność.
Autorka przytacza szczegółowe statystyki, mające potwierdzać złą sławę „morderczych szczytów” i „gór-zabójców”: „Do momentu zakończenia sezonu wspinaczkowego 2003 prawie 2000 osób wspięło się na Everest, lecz w tym samym okresie szczyt K2 osiągnęło niecałe 200. Podczas gdy na Evereście zanotowano 180 zgonów, na K2 spoczęły 53 osoby – 9,4 procent do 27” (s. 7). Celowość podawania tego typu wyliczeń jest wątpliwa, tym bardziej że umiejętne manipulowanie założeniami badań może doprowadzić do oczekiwanych wyników i wtedy „co drugi Polak sięga po Warkę”. Mam wrażenie, że autorka po zebraniu wszystkich materiałów zamiast spróbować je uporządkować i w sposób obiektywny przekazać innym, napisała książkę z góry założonymi następującymi tezami: A) kobiety himalaistki są nieszczęśliwe; B) mają problemy w związkach; C) nie rozumie ich najbliższa rodzina; D) z założenia są dyskryminowane przez mężczyzn; E) faceci to szowiniści; F) klimat himalajskich wypraw jest ogólnie nie do wytrzymania. Nie wydaje mi się jednak – wbrew temu co próbuje udowodnić autorka – żeby można te stwierdzenia uznać za uniwersalne prawdy rządzące światem zdobywczyń himalajskich wierzchołków.
Książkę autorstwa Jennifer Jordan trudno jest nazwać literaturą faktu. Jest to raczej próba snucia opowieści, w której przypisuje się bohaterkom myśli, opisuje czynności czy wkłada w usta słowa, które mogły nigdy nie mieć miejsca. Np. Lilianne Barrard przykrywa w łóżku męża, wkłada starannie przyszykowane rzeczy, następnie uśmiecha się do siebie w lustrze (s. 106).
Po przeczytaniu rozdziałów poświęconych Wandzie Rutkiewicz i Lilianne Barrard, które mnie zdecydowanie znudziły, przyzwyczaiłam się do sposobu pisania autorki i relacje z życia kolejnych kobiet wydały mi się bardziej wciągające. Po zastanowieniu doszłam do wniosku, że cieszy mnie to, iż książka o ich życiu powstała, gdyż nigdy nie miałabym okazji poznać tylu szczegółów z ich życiorysów z innych rozproszonych źródeł. Wstyd się przyznać, ale postać Alison Hargreaves w ogóle wcześniej nie była mi znana, a po lekturze wydała się najbliższa moim życiowym doświadczeniom.
Paradoksalnie uważam, że książka ta może mieć lepszy odbiór w szerszym kręgu czytelników, a najpewniej czytelniczek, nie mających nic wspólnego ze światem gór. Nie będzie wtedy razić przeinaczanie faktów i wyolbrzymianie niebezpieczeństw, a biografie na pewno wydadzą się interesujące.
Na koniec mam jeszcze jedną uwagę – tym razem do wydawcy. Zastanawiam się nad celowością spolszczania nazw ośmiotysięcznych szczytów i niektórych innych nazw własnych. O ile bowiem „Gaszerbrum” nie razi, o tyle „Loce” bardzo. „Czo Oju” czasem w literaturze się spotyka, jednak częściej stosuje się pisownię anglojęzyczną (niestety, zalecenia słownika ortograficznego i encyklopedii PWN też są sprzeczne). Gdybyśmy jednak chcieli być konsekwentni, to chyba trzeba by było napisać Everest przez „w”, a Dhaulagiri bez „h”, tym bardziej że „Katmandu” z pominiętym „h” w książce występuje. Zupełnie nie rozumiem nazywania Broad Peaku Falchan Kangri. Ta pierwsza nazwa jest przecież w Polsce w powszechnym użyciu, drugą zna niewielu.
Jednak większych zastrzeżeń edytorskich nie mam. Książka jest świetnie wydana. Twarda oprawa uchroni ją od zniszczenia przez wiele sezonów. Czarno-białe zdjęcia z dawnych lat są wyraźne, dzięki czemu dzisiaj możemy oglądać jak żywe twarze ludzi, których między żywymi już nie ma.
Kamila Gruszka
Jennifer Jordan, Okrutny szczyt, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2007
"Góry", nr 4 (167) kwiecień 2008
(kg)