facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS

Najtrudniejsze zjazdy w Tatrach – część 2

O klasykach ekstremalnego narciarstwa w Tatrach z EDWARDEM LICHOTĄ rozmawia Barbara Suchy.

 Zjazd ze Skrajnej Garajowej Ławki; fot. arch. Edward Lichota

 

Były takie zjazdy, które koniecznie musiałeś zrobić? Planowałeś, przymierzałeś się, czekałeś na dobre warunki…

Nie podchodziłem do tego tak, że coś muszę. Nie czekałem miesiącami czy latami – jak była okazja i czas, to szedłem. Czasem warunki odbiegały od wymarzonych. Nigdy też nie robiłem dużej dokumentacji. Nie było aparatów cyfrowych, zdjęć „z patyka”. A większość zjazdów robiłem sam, więc zdjęć mam mało.

 

Niektóre linie długo czekały na odważnych. Po 11 latach powtórzyłeś zjazd Zachodem Grońskiego [pokonany na nartach przez Piotra Konopkę w 1994 roku, niepowtórzony do 2005 roku – przyp. red.].

Linie zjazdów w rejonie Morskiego Oka zawsze mi się podobały. Są znacznie poważniejsze niż na przykład te wokół Hali Gąsienicowej. A Groński jest ewidentną formacją. Panowały w miarę dobre warunki, akurat byłem w tamtym rejonie. Wypedałowałem do góry z nartami, więc wypadało na nich zjechać.

 

W poprzednim numerze GÓR Piotr Konopka opowiadał nam o zmaganiach z Grońskim. Pamiętasz swoje? W zależności od warunków mogą to być dwa różne zjazdy.

Akurat tam udało mi się zrobić zdjęcia swoich śladów :). Pamiętam, że pogoda nie była najlepsza. Nie doszedłem do samej Wołowej Przehyby od północy, skąd dokładnie zaczyna się Zachód Grońskiego. Skręciłem wcześniej w lewo, na Małą Wołową Szczerbinę. Dalej, już po południowej stronie przetrawersowałem do początku zachodu. Jednak śniegu tam było tak mało, że musiałem wrócić na Małą Wołową Szczerbinę i z niej rozpocząć zjazd.

 

Początek jest głównie ześlizgiem na nartach. W jednym miejscu trzeba nawet podejść, tak jak narzuca formacja i wyśnieżenie. Podstawowa trudność to stromy trawers na jedną nogę. Musiałem dobrze się trzymać na dolnej narcie. Śniegi dodatkowo wystromiają teren. Latem jest fajnie położony, a zimą robi się naprawdę poważny. Robisz dwa skręty i musisz podjechać pod ścianę, bo dalej już się urywa.

 

W dolnej części zachód przybiera kształt żlebu. Tam już jest przyjaźniej – im niżej, tym szerszej. Czasem tylko pod ścianą robią się „kalabraki”, kiedy kapie woda, która potem zamarza. W tych miejscach jest trochę lodu. Na koniec przy wyjeździe ze żlebu jest jeszcze jeden trudniejszy moment. Znów trawers na jedną nogę, ale na nim już łatwiej psychicznie – nie ma takiej ściany poniżej.

 

Zjazd w rejonie Sławkowskiej Przełęczy; fot. arch. Edward Lichota

 

Ekspozycja robiła na tobie wrażenie?

Każda ekspozycja robi wrażenie – podchodzę do takich zjazdów poważnie. Z tyłu głowy zawsze gdzieś siedzi myśl o tym, co by było, gdyby coś się nie udało. Im bardziej zdajesz sobie sprawę z konsekwencji, tym trzeźwiej patrzysz na działanie w górach.

 

Kazalnicą z Czarnego Mięgusza zjechałeś w połowie lutego. To rzadko wybierana pora na tego typu akcję.

Śniegu faktycznie było mało i był mniej stabilny. Oczywiście, wolałbym wiosenne firny. Na Czarnego Mięgusza podchodziłem częściowo planowaną linią zjazdu. Rozpocząłem go z miejsca, gdzie rozchodzą się trzy granie: jedna w kierunku Hińczowej Turni, druga w kierunku Chłopka i trzecia, która dzieli Wyżni Czarnostawiański Kocioł od Kotła Kazalnicy. Najpierw w kierunku północnym, na lewo od grańki, a dalej w lewo, ścianą poprzetykaną skałami. Na górze okazało się, że warunki nie są wymarzone. Dużo wywianego śniegu, miejscami przylodzenia, gdzieniegdzie wystają kępki trawy. Pech chciał, że do tego zapomniałem gogli, a okulary nie są najlepsze na takie zjazdy. Zaczęło wiać, pogoda się psuła.

 

Pełen zestaw problemów.

Najgorzej było w górnej części. Robiłem trawers na prawą nartę, żeby dojechać do depresyjki, gdzie było więcej śniegu. Jak na złość, wiało prosto w oczy. Pamiętam dobrze to przesuwanie się z dziabką, szukanie kępek trawy. Byle krawędź narty złapała trochę lepiej. Patrzysz na pola śnieżne w dole i marzysz, żeby już tam być.

 

Zjazd prowadził mniej więcej tak, jak zielony szlak z Kazalnicy skręca w galeryjkę w kierunku Chłopka. Z Kazalnicy wjechałem do Wyżniego Bańdziocha. W kotle były tak rewelacyjne śniegi, że nie mogłem odpuścić. Prawdziwa frajda po tej wywianej górze. Nad Wiszącym Kociołkiem było sporo lodu i musiałem zdjąć narty. Przetrawersowałem około 30 metrów po skalnych ściankach. Pamiętam fragment gładkiej ściany, mało stopni i chwytów. Tylko przednie zęby raków trzymają, a narty na plecaku dodatkowo przeważają i wytrącają z równowagi… Popatrzyłem, co mam pod sobą, w razie gdybym spadł. Dojrzałem śnieżną zaspę i trzymałem się myśli o niej. Zawsze to trochę lepiej niż skała ;). Jak już zlazłem z tej ścianki, mogłem przypiąć narty i wjechać do Wiszącego Kociołka, a dalej nad Czarny Staw i do Morskiego Oka.

 

Podejście na Sławkowską Przełęcz; fot. arch. Edward Lichota 

 

Co miałeś wtedy w głowie? Oprócz tej pryzmy śniegu w dole ;).

Zarówno na tych płytach, jak i na samej górze z jednej strony wiedziałem, że muszę wszystko robić wolno, uważać na każdy ruch. Z drugiej myślałem o tym, że trzeba się jednak śpieszyć, bo z dołu idzie śnieżyca z wiatrem i mgłą. Gdyby mnie dopadła w którymś z tych najtrudniejszych miejsc, nie byłoby dobrze. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, był to chyba jeden z najtrudniejszych dla mnie zjazdów w Tatrach.

 

Jak wybierasz linię zjazdu?

Obserwuję z różnych miejsc dany teren i potencjalną linię, czasem przez lornetkę. Z dołu widać, czy jest ciągłość śniegu. Później, w trakcie podejścia okazuje się, jaka jest jego jakość. Może to być gruba pokrywa albo tylko cienka warstewka na skalnych płytach.

 

W żlebach zawsze śniegu jest więcej i przebieg zjazdu jest bardziej oczywisty. W otwartej ścianie bywa różnie. Jeśli śnieg jest dobry i mokry, przylepi się do skały, ale niestety często go wywiewa. Nie odkłada się tak, jak w formacjach wklęsłych. Nie zawsze podchodziłem też liniami zjazdu, a to dużo zmienia.

 

W Załupę H na Zadnim Kościelcu wjechałeś od góry.

Podszedłem pod nią od dołu, żebym mógł ją zobaczyć w całości. Widać było, że środek jest węższy i wylodzony, ale miałem dziaby i raki. Ten fragment nie jest taki stromy, żeby, w najgorszym razie, nie można było nim zejść. Reszta wyglądała dobrze. Wyszedłem więc na Kościelcową Przełęcz na nartach i jeszcze kawałek dalej w kierunku Zadniego Kościelca. Na sam wierzchołek narty już wyniosłem. Góra była tak fajnie wyśnieżona, że z samego wierzchołka dało się kręcić aż nad Załupę. Wjechałem w nią z prawej strony. Tam jest prożek i trochę trawy – zawsze gdzieś da się przytrzymać, dziabkę wbić. Dalej, zgodnie z przewidywaniami, śniegi były dobre. Na środkowym, wąskim fragmencie kapiąca przez ostatnie dni woda przymarzła, zrobiło się trochę szczerego lodu. Wolałem nie ryzykować, zdjąłem narty i zszedłem około 10 metrów. Miałem akurat kawałek repa, więc nawet nie przypinałem nart do plecaka, tylko przywiązałem do uprzęży i z dziabkami zszedłem po lodzie. Przy ścianie była nawiana pryzma śniegu, gdzie znów zapiąłem deski. Potem trochę obskoków i wyjazd na krechę z Załupy.

 

Załupa H na Zadnim Kościelcu; fot. arch. Edward Lichota 

 

Przypinanie nart w takich miejscach nie należy do najłatwiejszych.

Tam akurat znalazło się dobre do tego miejsce. Ale nieraz zdarzało mi się wyciągać łopatę, żeby wykopać półę pod narty. Na przykład na Turniczce Chałubińskiego – czubek był tak wyśnieżony, że nie dało się inaczej.

 

Większość tych zjazdów robiłem na wiązaniach szynowych Silvretta – najpierw 404, później Easy Go. Ważyły po dwa kilo i składały się z szyny z dwoma prętami pod butem. Ciężkie były, toporne, bez bezpieczników z przodu. Do tego buty Nordica lub Scarpa Spirit, wcześniej też zjazdowe. Strasznie ciężkie w porównaniu do tego, co mamy dziś. Ale takie wiązania miały też swoje zalety w stromym terenie, bo zapinało się je łatwiej niż pinowe. Nie było ryzyka, że na przykład dostanie się gdzieś lód [pierwsze modele wiązań Low Tech nie posiadały jeszcze dopracowanych systemów wpinania buta szybkim ruchem, jak w obecnych technologiach – przyp. red.].

 

Zawsze robisz trudniejsze zjazdy z dziabą, czy czasem wolisz mieć dwa kije?

Na pewno na Czarnym Mięguszu, Lewym Abgarowiczu i Załupie H miałem dziabę w ręce. Ale to kwestia warunków. Kiedy śniegi są dobre, łatwiej zrobić obskok z kijkami, bo dają lepszy punkt podparcia. Jak jest stromo i śniegowo niepewnie, lepiej mieć dziabę przy sobie, a nie musieć w najgorszym miejscu ściągać plecak, żeby ją odpiąć.

 

Zapamiętałeś jakiś wycof?

Ze Skrajnej Garajowej Ławki. Nie tyle wycof, co zmianę wariantu zjazdu. Z dołu i dalszej odległości wyglądało, że jest OK, ale zamiast jechać w dół, przez kiepsko wyglądające progi, uciekłem w prawo stromym, ukośnym trawersem, który wyprowadzał do lekkiej depresji, a dalej do głównego żlebu. Nie było czasu, żeby kombinować, bo pogoda bardzo się psuła. Po zjeździe przeszedłem nad górną granicą lasu do Ciemnych Smreczyn. Kiedy wracałem przez Zawory, zrobiło się już okropnie zimno, wietrznie i zaczął padać deszcz ze śniegiem. Wróciłem kompletnie mokry.

 

Kiedyś, podczas rozmowy z Włodkiem Cywińskim uznaliśmy, że z Grani Hrubego jest jeszcze inna możliwość zjazdu do Hlińskiej – równolegle do zjazdu ze Skrajnej Garajowej Ławki. Jak się potem okazało, bracia Peťo wpadli na ten sam pomysł i zrobili to wcześniej [Słowacy zjechali drogą WC XIV/128 ze Skrajnej Bednarzowej Ławki w Grani Hrubego (S4+, E3) – przyp. red.].

 

Skrajna Garajowa Ławka; fot. arch. Edward Lichota

 

Wspomniałeś o Lewym Abgarowiczu. To też jeden z szóstkowych zjazdów „na jedną nogę”.

Główny jego problem polega na tym, że zawsze jest w cieniu. Dopiero późnym popołudniem słonko pojawia się i liże trochę ścianę [zjazd prowadzi z grani Cubryny lewym zachodem pn.-zach. ściany – przyp. red.]. Poszliśmy tam z Tomkiem Mikołajczykiem. To faktycznie trawers na jedną nogę – prawą. Wypycha podobnie jak góra Zachodu Grońskiego. Było bardzo twardo. Kiedy trafiasz na wylodzone przewężenie, a pod spodem teren się urywa, głowa mocno pracuje… Co będzie, jeśli zrobisz obskok, a coś nie wyjdzie na tych betonach? Ale daliśmy radę. Kilka dni później, dla równowagi, poszliśmy na Prawego Abgarowicza [zjazd o trudności 5, prawym zachodem pn.-zach. ściany – przyp. red.]. Tu jazda była już zdecydowanie przyjemniejsza!

 

W stromym terenie pewniej czujesz się na nartach, czy bez?

Kiedyś na Hińczową poszliśmy dużą grupą chłopaków z TOPR, był też Włodek Cywiński. Chcieliśmy zabrać narty, ale ktoś nie miał, ktoś wolał na butach. Machnąłem ręką. Potem strasznie żałowaliśmy! Zrobiliśmy trawers z Hińczowej do Piarżystej, pod Zadniego Mnicha i z powrotem. Nie mogłem tego przeboleć! Śniegi idealne, a ty drepczesz na butach, męczysz kolana. Zostaliśmy z Włodkiem w Morskim Oku do następnego dnia. On akurat sprawdzał coś do swojego przewodnika. Ja w tym czasie poszedłem jeszcze raz, po tych naszych wydeptanych śladach na Hińczową. O 7.05 już byłem na grani, zjechałem na śniadanie. Jako nauczkę zapamiętałem, że jak jest dobry śnieg, to nie ma co kombinować, trzeba brać narty!

 

***

 

Edward Lichota – skialpinista, międzynarodowy przewodnik wysokogórski UIAGM/IVBV, przewodnik tatrzański I klasy, instruktor narciarstwa wysokogórskiego. Jako zawodowy ratownik pełni funkcję zastępcy Naczelnika TOPR.

 

 Zdjęcie arch. Edward Lichota

 

Wybrane najciekawsze i najtrudniejsze zjazdy w Tatrach:

  • Cubryna (Lewy Abgarowicz, Prawy Abgarowicz), trudność 6 i 5, kwiecień 2000 r., z Tomaszem Gąsienicą-Mikołajczykiem, Maciejem Cukrem.
  • Przełączka za Turnią Zwornikową (Żleb Szulakiewicza), trudność 5+, kwiecień 2000 r., z Tomaszem Gąsienicą-Mikołajczykiem, Pawłem Jakubiakiem i Tomaszem Michalikiem.
  • Mięguszowiecki Szczyt Czarny (przez Kazalnicę Mieguszowiecką i Wiszący Kociołek), trudność 6, luty 2001 r.
  • Zadni Kościelec (Załupą H), trudność 6, marzec 2003 r.
  • Mała Wołowa Szczerbina (Zachód Grońskiego), trudność 6, maj 2005 r.
  • Skrajna Garajowa Ławka, maj 2006 r.
  • Kościelcowa Przełęcz (do Kościelcowego Kotła), maj 2007 r.
  • Jagnięcy Szczyt (zjazd do Białych Stawów), kwiecień 2007 r.

 

Część pierwszą „Najtrudniejszych zjazdów w Tatrach”, czyli wywiad z Piotrem Konopką, znajdziecie tutaj.

 

Artykuł opublikowany był w Magazynie GÓRY 260 (1/2018)


Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-07
Tylko w GÓRACH
 

Nie wiem co zdarzy się jutro – Denis Urubko

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-05
Tylko w GÓRACH
 

10 Naj…

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-02
Tylko w GÓRACH
 

Nauka pokory – Jacek Czyż wspomina pamiętne rysy off-width

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-01-29
Tylko w GÓRACH
 

Kacper Tekieli (1984–2023) – In Memoriam

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com