Ranek wita nas palącym słońcem i niebieskim niebem, bez ani jednej chmurki. Nastroje mamy raczej suche, każdy z nas jest potwornie zmęczony i potrzebuje przynajmniej jednego dnia na regenerację sił. Otępieni zmęczeniem podejmujemy decyzję (jak się później okazało, o mały włos tragiczną w skutkach), o wspinaczce wybraną wcześniej drogą. Docierając pod ścianę Stadlwand w dwóch zespołach w składzie: ja-Tomek oraz Krzysiek-Paweł, okazuje się, że jeden z nas nie zabrał schematu wybranej drogi. Po dość burzliwych rozmowach i decydowaniu "co robić", wybieramy drogę, której schemat akurat mamy ze sobą. Pada na kilkunastowyciągową, prawie 400 metrową drogę Richterweg V-. Pogodowa sielanka trwa dalej, słońce pali nam pyski i wyciska z nas przysłowiowe siódme poty. Szturmując początek pierwszego wyciągu drogi, w oddali widać nadciągające czarne chmury. Zapewne podjęlibyśmy decyzję o wycofie i powrocie, gdyby nie to że te chmury spokojnie wisiały sobie praktycznie w bezruchu nad masywem daleko od nas. Kontynuujemy więc nasze wspinaczkowe zmagania, otępieni zmęczeniem i urodą drogi, nie wiedząc, w co tak naprawdę się pakujemy... Na bodajże 12 wyciągu, przy stanowisku ze spitów, w szczelinie skalnej znajdujemy puszkę z zeszytem wpisów. Niestety, nikt z nas nie wpada na to, że to koniec drogi i że trzeba brać nogi za pas i rozpocząć zjazdy w dół. Wspinamy się więc dalej nieświadomi tego, że zaczęliśmy kolejną drogę "Stadlwandgrat", która łączy się z naszą "Richterweg". Nie byłoby to nic strasznego, gdyby nie nadciągające w naszą stronę czarne chmurzyska burzowe...
Koszmar każdego taternika i alpinisty zaczął się spełniać. Jesteśmy ponad 400 m nad ziemią i nagle zaczyna potwornie wiać, następnie padać śnieg, by następnie przerodzić się w ulewny, lodowaty deszcz z szalejącymi dookoła piorunami. Nikt z nas nie był na to przygotowany, wybraliśmy się pod ścianę bez zapasu jedzenia, odpowiedniej ilości wody i co najważniejsze i najgorsze: na lekko, w cienkich, przewiewnych spodniach i koszulkach, bez choćby najcieńszej kurtki w plecaku...
Krzysiek z Pawłem przyśpieszyli i zniknęli gdzieś za załamaniem drogi. My z Tomaszem też kontynuujemy wspinaczkę, żeby nie wpaść w hipotermię. Skała jest mokra, chwyty stają się niepewne i ślizgają nam się nogi. Jesteśmy w szoku i mocno zdezorientowani, nie mamy pojęcia, co robić dalej. Po jeszcze kilku metrach wspinania Tomasz zauważa w miarę dogodne zejście z drogi, na ledwo widoczną ścieżkę w dół. Postanawiamy dostać się tam, mimo że nie wiemy, w jakiej sytuacji są Krzysiek z Pawłem. W ulewnym deszczu na skraju wyczerpania schodzimy w niebezpiecznym terenie, po cholernie stromych żlebach, które przecinają pionowe ściany. Mamy dość i chce nam się ryczeć, jeszcze nikt z nas, nigdy nie był w tak złym położeniu! Po kilkugodzinnym kluczeniu od żlebu do żlebu i znajdowaniu w miarę bezpiecznego zejścia, robimy 2 kilkudziesięciometrowe zjazdy na linie, do podstawy ściany. Jesteśmy szczęśliwi, że żyjemy i że stoimy wreszcie na pewnym gruncie, choć pełni obaw i zmartwień o naszych kompanów. Jak się później okazało, chłopaki pokonali jeszcze kilka wyciągów na grani i podjęli decyzję o wycofie w niedogodnym terenie, w skutek czego zostawili w ścianie mnóstwo sprzętu, m.in. zaklinowaną na drzewie linę...
Po tak koszmarnym dniu, późnym wieczorem na parkingu, wymieniamy się spostrzeżeniami, wrażeniami i wyciągamy wnioski z naszej niewiedzy na temat tego rejonu. Nie mamy nawet ochoty zostać tam na noc i jednogłośnie decydujemy o powrocie do Polski tego samego dnia!
PS.
Nigdy więcej austriackich "skałek" bez wcześniejszego przygotowania i zapoznania!
Nigdy więcej wspinania bez choćby cienkiej kurtki w plecaku i zapasu wody!
Nigdy więcej lajtowego podejścia do gór!
Nigdy więcej wspinania bez dokładnego schematu drogi przy dupie. Bo oczywiście schemat, z którego korzystaliśmy wyglądał inaczej niż faktyczny przebieg drogi!
http://www.facebook.com/pages/Z-PAMI%C4%98TNIKA-TATERNIKA/207309455989655?sk=wall
http://parcienatarcie.blogspot.com/2011/09/piekielna-dolina-stadlwand-richterweg-v.html