Tekst: Anna Bujalska, Zbigniew Bąk
Foto: Piotr Bujalski, Zbigniew Bąk
Hong Kong – Wejście smoka, 7.11.2008
Planowany wylot godzina 7.30 z Okęcia przez Amsterdam, Hong Kong do Sydney. Nie, nie, byłoby za kolorowo, aby nic się nie wydarzyło. Lot opóźniony... czekanie, następna informacja - z przyczyn technicznych lot przesunięty, czekanie... na szczęście chwilowe, tylko chwilowe, bo lot odwołany.
No cóż, przygoda! I tak się zaczęło, czym wyjazd byłby bez przygody, w końcu po to tu jesteśmy. Zgłosiliśmy się do informacji, aby przebukować bilety, pierwsza wersja to przez Poznań, Monachium. Panowie zostają negocjować, a ja z Magdą poszłyśmy po bagaże. Trochę to trwało, ale kiedy wróciłyśmy nasi panowie dalej rozważali z panią z obsługi, jak polecimy, ażeby zdążyć na następny lot z Hong Kongu do Sydney następnego wieczoru.
I w końcu jest... przez Londyn. To już nieważne, że będziemy 7 godzin czekać na połączenie, ważne, że dotrzemy do HK i nie przepadnie nam nocleg i jeszcze coś zobaczymy. W końcu nikt nam nie obiecał, że będzie idealnie. I chyba to w tym wszystkim jest najciekawsze, że człowiek nie wie, co jeszcze go spotka i co jeszcze może się wydarzyć.
Lot na Heathrow, największe lotnisko na świecie, które przypomina niewielkie miasto odbył się w miarę sprawnie, męczące jest tylko to ciągłe sprawdzanie i rewidowanie. Przesiadka do HK i znowu w powietrzu. Przelot ogółem trwał 11.5 godziny.
Człowiek po takim locie wysiada zmęczony, nogi popuchnięte i choć pospaliśmy trochę to nic miłego.
Ale ta ekscytacja przed nieznanym, nowym jest najistotniejsza w tym momencie. Wsiadamy do taxi i jedziemy do hotelu podziwiając największą w tym rejonie wyspę Lantau. Malownicze góry, kręte uliczki, dużo zieleni, piękne widoki. I ten zapach roślin, kwiatów, normalnie w listopadzie Polak zapomina o takich przyjemnościach. W hotelu szybka kąpiel i ruszamy wodną taksówką do centrum, aby obejrzeć metropolię znaną tylko z filmów. Chcemy ją jak najszybciej poczuć i wtopić się w jej klimat. Niesamowite wrażenie, kręte ulice osadzone na zboczach gór, wielkie budynki, setki aut. W mieście tym człowiek czuje się jak mróweczka, która za chwilę może zgubić azymut i zdezorientowana nie będzie wiedziała gdzie iść. Wjeżdżamy kolejką rodem z Gubałówki na taras widokowy Victoria Peak, skąd widok jest esencją Hong Kongu. Panorama miasta z góry zapiera dech w piersi, miliony różnokolorowych światełek w dole przypominają kalejdoskop, jakim bawiliśmy się w dzieciństwie. Nadal nie wierzę, że tu jestem...
9.11.2008
Pobudka z samego rana, śniadanie, pakowanie bagaży, które zostawiamy w recepcji i jazda z powrotem do City, tym razem na Kowloon - starszą część miasta. Wsiadamy znowu na prom, ponieważ nasz hotel znajduje się na innej wyspie. Udajemy się dzisiaj do handlowej dzielnicy tej metropolii. Mówiąc szczerze tak zatłoczonych ulic jeszcze nie widziałam, mnóstwo sklepików, bazarów, straganów... Człowiek ma trochę wrażenie, jakby szedł alejką pod naszym warszawskim stadionem, gdzie jeszcze do niedawna było centrum azjatyckiego handlu.
Zachodzimy do małego miejscowego barku, gdzie żywią się miejscowi, a to jak wiadomo gwarantuje dobra jedzenie. Każde z nas zamawia sobie inne danie, aby móc mieć więcej doznań. Mieliśmy z tym niezły ubaw. W każdej z zup pływały przeróżne wiktuały, które próbowaliśmy nazwać lub porównać do naszej trzody. Wracając przez Central Park Kowloon podziwiamy wspaniałą zieleń, ptaki w ogromnych klatkach, ale przede wszystkim ludzi rożnej narodowości i ras. Panuje tu taki luz, że całkowicie człowiek zapomina, że jest w innym kraju. Jedni słuchają muzyki, inni podziwiają pokazy sztuk walk i tańce smoków, jeszcze inni tańczą, biesiadują... To niesamowite być pierwszy raz w tym miejscu i czuć jedność z nimi wszystkimi.
Trochę ze smutkiem opuszczamy to miejsce, wracamy po bagaże do hotelu i ruszamy na lotnisko po następną przygodę, tym razem na australijski ląd.
Podróż jak zwykle męcząca - lecimy 8.5 h. Z lotniska jedziemy do rodziny, która mieszka na obrzeżach Sydney w Casula. Pomimo zmęczenia jesteśmy chętni zobaczyć jak najwięcej. Jedziemy z kuzynem Mirkiem na wybrzeże na Bondi Beach – plażę, która cały rok przyciąga surferów z całego świata. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się asfaltowa nitka, na której ludzie uprawiają jogging.
Wybrzeże klifowe, skały wyżłobione przez wodę - widok nieziemski. Ocean robi na nas piorunujące wrażenie. Jest coś magicznego w tym bezmiarze wód, w jego majestacie, a zarazem ogromnej sile. Wieczorem wracamy zmęczeni, ale szczęśliwi do motelu, który mamy wcześniej zarezerwowany przez wszystkomogący internet.
Mt. Kościuszko – "żabia góra", 11.11.2008
Wypożyczamy auto skoro świt i ruszamy w 500 km trasę do Thredbo, gdzie chcemy zdobyć najwyższy szczyt Australii Mt. Kościuszko. Drogi mają wspaniale. 5 godzin z postojami to wystarczający czas, ażeby przejechać tę odległość, ale należy pamiętać, żeby nie przekraczać 120 km na godzinę - prawo dla nie przestrzegających przepisów jest tutaj surowe.
rzejeżdżamy przez Alpy Australijskie i Canberre i nie sposób nie zatrzymać się w stolicy tego kraju. Oglądamy budynek parlamentu, który jednak bardzo nas rozczarował. Betonowa konstrukcja wywołuje przygnębienie a nie podziw. Jadąc dalej autostradą podziwiamy wspaniałe krajobrazy znane nam dotąd tylko z filmów przyrodniczych. Sawanna, bydło i owce pasące się to stały element krajobrazu. Drzewa wysuszone przez słońce, choć to tu dopiero koniec wiosny. Miasteczko Thredbo to pięknie położony górski kurort na terenie parku narodowego. Zimą zjeżdżają tu z całego kontynentu amatorzy śniegowego szaleństwa, ale teraz na wiosnę jest zacisznie.
Rano pobudka o 7, szybkie śniadanie, pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy i wymarsz w góry. Cel, Góra Kościuszki (2214 m.n.p.m.) zaliczany do „Korony Ziemi” – najwyższych szczytów wszystkich kontynentów i choć jest ona najmniejsza z nich wszystkich to bardzo urokliwa. Część trasy można wjechać na 1930 m kolejką krzesełkową, ale rezygnujemy z tego środka transportu i rozkoszujemy się wspaniałymi widokami grzecznie tuptając pod górę. Widoki, rozkwitająca wiosną roślinność są nagrodą za nasze trudy. Pierwszy dość stromy odcinek pokonujemy bardzo szybko, choć żar lejący się z nieba wcale nie ułatwia nam zadania. Od stacji kolejki na górze droga zmniejsza kąt nachylenia, ścieżka jest pokryta metalową kratką, żeby pod spodem roślinność mogła spokojnie rozkwitać. Spotykamy w pół drogi rodaków, jedni z Sydney, drudzy z Honolulu. Polacy rozrzuceni są po całym świecie. Podczas drogi towarzyszą nam setki much, które wykorzystują nas jako darmowy środek transportu, i rechot żab, których w roztapiających się śniegach tworzących rozlewiska jest wcale nie mniej. Pod samym szczytem jest jeszcze śnieg, który sprawia nam wiele radości, bo u nas w kraju dopiero skończyło się lato. Na szczyt wchodzimy o 13.10. Bezchmurne niebo gwarantuje wspaniały widok po horyzont. Zostawiamy na szczycie przymocowaną do kamienia tabliczkę upamiętniającą 30-lecie pontyfikatu papieża Jana Pawła II oraz pierwsze kobiece wejście Polki, jak i Europejki, Wandy Rutkiewicz na Mt. Everest. Zdobycie wierzchołka i powrót zajmuje nam 7 godzin.
Po tak ciężkim dniu kolacja na tarasie w schronisku smakuje nieziemsko.
Narooma – zobaczyć i zostać, 13.11.2008
Wracając do Sydney jedziemy wschodnim wybrzeżem i zatrzymujemy się na nocleg w Naroomie, jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi, jakie widziałam. Domki kempingowe położone nad samym oceanem w niczym nie przypominają naszych letniskowych. Wyposażone są we wszystko, od szczotki do włosów po toster, a widok na Glass House – skupisko skał zatopionych w oceanie zapiera dech w piersiach. Ze względu na to że tutaj jest wiosna, na plaży nie spotykamy nikogo, tylko my i mewy, których jest tutaj niezliczona ilość. Ogromne fale rozbijają się z łoskotem o skały, temperatura jak w nasz piękny czerwcowy dzień, bajecznie. Wieczorem robimy na tarasie ucztę z owoców morza. Ale próbujemy też i tutejszego specjału, jakim jest mięso z kangura. Każdy z ciekawością czeka na chwilę zetknięcia się kubków smakowych z tym smakołykiem. Okazuje się słodki, z zewnątrz przypomina nasze wołowe, natomiast środek bardziej wątróbkę.
Wracamy do stolicy przez Jervis Bay, gdzie zwiedzamy ogród botaniczny na terenie parku narodowego. Idąc ścieżkami, w oddali zobaczyliśmy jeziorko. Niebo zakrywają chmury, cichną ptaki przed burzą, która nadchodzi, czuje się lekki strach i napięcie wiszące w powietrzu. I w pewnym momencie niczym wyjeżdżający z bocznej uliczki samochód przecina nam drogę długo wyczekiwany i wypatrywany kangur. Był blisko, na wyciągniecie dłoni, nie zdąrzyliśmy mu się nawet przyjrzeć. Z tych wszystkich emocji lekko podenerwowane razem z Magdą wracamy do samochodu. W chłopcach natomiast odzywa się instynkt myśliwego i ruszają za tropem kangura. Spotykają zresztą za chwilę ich całe stado, które nic sobie z nich nie robiąc pasie się spokojnie w okolicy. Robią serię zdjęć i tak naprawdę dzięki nim mamy uwieńczone to typowe australijskie zwierzę na fotografii. Wieczorem docieramy do motelu i ze zmęczenia padamy jak muchy.
Sydney – Niekończąca się opowieść, 15.11.2008
Cały dzień poświęcamy na zwiedzanie Sydney. Miasto jest pięknie położone, znakomicie rozwiązana komunikacja, zarówno lądowa jak i morska. City tętni życiem 24 godziny na dobę. Szczególne w pobliżu wody, a że woda jest wszędzie... Całe miasto to tygiel wszystkich narodowości świata.
Płynąc łodzią można się przemieszczać z jednego krańca miasta do drugiego i to znacznie szybciej niż drogą lądową. Kierujemy się najpierw do Darling Harbour – centrum handlowego i atrakcji mieszczącego się we wspaniałym parku. Przepływamy obok dawnych więzień, w których trzymano pierwszych zesłańców na tym kontynencie, a obecnie mieszczą się tam wytworne restauracje. W górze Harbour Bridge, gigantyczny most znany z fantastycznych pokazów sztucznych ogni na Nowy Rok. Wieczorami o zmierzchu widać całe mnóstwo spacerujących ludzi, którzy ruszają do restauracji na wybrzeżu zjeść dobrą kolację przy lampce wina. Mnóstwo w mieście widać też Azjatów, czasami odnosi się wrażenie, że jest ich więcej niż białych.
Zachodzimy do Chinatown, gdzie nie możemy sobie odmówić wejścia na tutejszy bazar. Zasiadamy też w miejscowej restauracji, ażeby spróbować i porównać chińskie jedzenie z tym Hong Kongu i naszym z Polski. Nasze wygrywa zdecydowanie. Wracając oglądamy operę, najbardziej rozpoznawalny budynek na świecie. Wsłuchujemy się w dźwięki muzyki granej przez grajków na Circular Quay. Klimat magiczny, co widać po rozanielonych twarzach ludzi spacerujących wokoło. Wracamy kolejką miejską i z radością zasiadamy do zasłużonej kolacji u naszej rodzinki.
Cairns - Wielki błękit, 16.11.2008
Wylatujemy na południe kontynentu do Cairns. Czas przelotu 3 godziny. Wychodząc z samolotu uderza w nas podmuch gorącego powietrza, temperatura 32 stopnie. Jesteśmy zakwaterowani w Cairns Villa. Hindus w taksówce opowiada nam w samych pozytywach o tym miejscu. Nie widziałam jeszcze tak urokliwego miejsca. Roślinność, ptactwo, krajobraz dżunglowy. Aż trudno uwierzyć, że może być tak zróżnicowana roślinność i to w jednym państwie, ale że jest ono wielkości Europy to jest to do zrozumienia. Chatki wśród pięknych, gęstych drzew, palmy, basen, cóż więcej oprócz doborowej kompanii potrzeba do szczęścia...
Bez wyrzutów sumienia leniuchujemy resztę dnia w ośrodku.
Następny cały dzień upływa podobnie... Leżymy i byczymy się na maksa w basenie i na leżakach. Upał i wilgotność powodują, że nic się nie chce. Długo tak nie potrafimy i zaczyna po pewnym czasie nas nosić. Jedziemy wieczorem do centrum, chcemy zabukować bilety na jutrzejszy rejs statkiem na Green Island, gdzie będziemy nurkować. W centrum na gigantycznych drzewach przyglądamy się całym stadom nietoperzy-wampirów. Niesamowite że potrafią żyć z człowiekiem w takiej symbiozie w takim miejscu. Na bulwarze wzdłuż wybrzeża ciągnie się cała masa kawiarenek i sklepów, na każdym rogu przygrywa jakaś kapela, wakacyjny nastrój trwa tu cały rok.
Rano taksówką, oczywiście w której jak zwykle kierowcą jest Hindus, jedziemy do portu, skąd statkiem wypływamy na Wielką Rafę Koralową, największą na świecie, ale czy najładniejszą, ciężko ocenić... Taksówka kosztuje tyle samo, co bilet autobusowy dla 4 osób, więc nie warto się nawet wysilać na inny środek lokomocji. Nasz okręt, Big Cat, dociera ok. 11.00 do Green Island. W wodzie widać setki gatunków różnych ryb. Sama wyspa tętni życiem, jest pełna turystów, część zajmują bary, hotel, zagroda z krokodylami, sklepy i agencje pośredniczące w oferowaniu atrakcji, a część to dzika enklawa, na której żyją sobie różne gatunki zwierząt i ptaków. Jednym słowem każdy znajdzie coś dla siebie w przerwie pomiędzy nurkowaniem. Wypływamy łodzią ze szklanym dnem na ocean, aby podziwiać karmienie ryb. Nurkowanie daje niezapomniane wrażenia. Spotykamy dwa rekiny, na szczęście są już po obiedzie. Dzień kończymy po powrocie ucztą przyrządzoną na elektrycznym grillu, których w mieście jest pod dostatkiem, a które są w użytkowaniu darmowe.
Całą noc lało, budzimy się z nadzieją, że się wypogodziło, ale niestety były to daremne oczekiwania. Ruszamy na zwiedzanie miejscowej dżungli, ale strugi wody z nieba zmuszają nas do schronienia się w miejscowym ośrodku sportu. I znowu miła niespodzianka. Wita nas człowiek, który wypożycza na miejscu rolki. Częstuje herbatą. Rozmawiamy serdecznie, my ciekawi jego, on nas.
Wracamy w momencie gdy na chwilę przestaje lać i resztę dnia spędzamy sącząc drinki na naszym tarasie. Po południu się rozpogadza i ucinamy w basenie rozmowę z ludźmi z RPA. Bardzo serdeczni i życzliwi, choć wbrew pozorom nie są tutaj na wakacjach tylko w pracy.
20.11.2008
Lecimy z powrotem do Sydney. Burza i pioruny towarzyszące przy lądowaniu dostarczają nam sporej dawki adrenaliny. Zaczynamy odbierać to miasto jak swoje własne. Czujemy jego rytm, rozumiemy miejscowych ludzi – Ozich, jak sami siebie nazywają Australijczycy, którzy przemierzają jego ulice na pewno w mniejszym pośpiechu niż Europejczycy. Poczułam w pewnym momencie ukłucie w sercu, kiedy pomyślałam, że musimy opuścić to miejsce i że mogę już tu nigdy nie wrócić. Taksówką udajemy się do Kings Cross, części miasta, która jest okryta złą sławą. Dzielnica „czerwonych latarni” mieści się w samym centrum miasta i nigdy nie zasypia. W hostelu okazuje się, że nasza rezerwacja gdzieś się zawieruszyła i musimy spać w oddzielnych pokojach, rezygnujemy więc i zamieszkujemy obok w hoteliku wynajmowanym na godziny prostytutkom i ich klientom. Standard pokoju pozostawia wiele do życzenia, ale nie w takich miejscach się spało, cena niestety Hiltonowska. Pokoje brudne, odrapane, ślady przypaleń od papierosów są dosłownie wszędzie, ale czego można się spodziewać po dzielnicy prostytutek i transwestytów. Noc przyniosła jeszcze więcej sensacji, to co się dzieje tam na ulicach nie widać nawet w filmach...
I przychodzi nasz ostatni dzień. Płyniemy statkiem na Manly Beach, plażę, którą upodobali sobie miejscowi. Otwarty ocean, wielkie fale, ludzie nie tylko przychodzą tu się poopalać, ale i zjeść lunch w jednej z dziesiątek restauracji, posiedzieć przy nadmorskim bulwarze, poczytać książkę, podładować akumulatory do dalszej pracy i poczuć kontakt z tak wielkim żywiołem, jakim jest ocean.
Powrót do domu nadchodzi nieuchronnie, niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Na pewno wiele zostanie w mojej głowie, inni ludzie, ich mentalność. Spokojny, bezstresowy styl życia urzekł mnie na zawsze. Krajobrazy w mojej świadomości będę wspominać jako jedne z najpiękniejszych.
Ogółem przemierzyliśmy 38 tys. kilometrów: w powietrzu i na wodzie, pieszo i samochodem, i spokojnie moglibyśmy okrążyć Ziemię. Na początku sądziliśmy, że to podróż naszego życia, ale teraz już wiem, że ta podróż ciągle jest jeszcze przed nami. Nie można tak myśleć i spocząć na laurach, trzeba każdą następną tak traktować, a satysfakcja będzie gwarantowana.
Przed nami długa podróż i tylko teraz liczy się to, żeby szczęśliwie i cało dotrzeć do domu... Usiąść i odpocząć, ale wiem, że nie na długo, że wkrótce znowu odezwie się w nas dusza włóczykija...