facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2009-05-19
 

5 x 8000 Kingi Baranowskiej

18 maja 2009 r. Kinga Baranowska jako pierwsza Polka weszła na Kanczendzongę. Był to jej szósty ośmiotysięcznik. Zanim poznamy dokładniejsze relacje z wyprawy, zapraszamy do przeczytania podsumowania jej dotychczasowych pięciu wejść na ośmiotysięczne szczyty.
Tekst: Kinga Baranowska



Cho Oyu


– to szczyt pierwszy. Wybrany głównie ze względu na stosunkowo niewielkie trudności techniczne oraz możliwość szybkiego dostania się do bazy. Góra, którą zazwyczaj wybiera się na początek, by sprawdzić swój organizm powyżej ośmiu tysięcy metrów. A że to pierwsza ekspedycja – to też i trudna, bo brakuje doświadczenia.
Miłe skojarzenia z tą wyprawą to przede wszystkim ludzie, z którymi tam byłam. Większości z nich
nie znałam, bo skład międzynarodowy, każdy z nas inny, innego zawodu, wyznania, jednakże jedno jest wspólne – nasza pasja. Zwyczajem były codzienne „modlitwy” przed kolacją o przychylność góry. Choć nie przypominało to w ogóle modłów – bo czasem był to wiersz do Turkusowej Bogini napisany przez Katalończyka Jaume’a, a czasem piosenka Malcolma – to wydźwięk był ten sam: chcieliśmy spełnić nasze największe marzenie – wspiąć się na ośmiotysięcznik.
Dla większości z nas miał to być pierwszy tak wysoki szczyt w życiu. Wreszcie – 5 października 2003 roku, udało nam się stanąć na wierzchołku. Nam, czyli siedmiorgu z dziewięcioosobowej grupy. Niestety, przytrafiła mi się też sroga przygoda, a raczej nauczka. Odmroziłam stopy i ręce, tak naprawdę przez własną głupotę, choć pewniej poprawniej byłoby napisać – brak doświadczenia. Schodząc ze szczytu, w obozie trzecim, przez trzy albo i cztery godziny szamotałam się z namiotem, w którym spędziłam wcześniej noc na 7400 metrów. Nie wiem, co mnie podkusiło, by wyrąbywać z lodu kawałki materiału, zamiast czym prędzej „biec” w dół i grzać się w swoim śpiworze, popijając herbatę... W końcu to tylko rzecz, a zdrowie jest najważniejsze.
Odwodnienie, zmęczenie, no i oczywiście bardzo niska temperatura, co w Tybecie jesienią jest normą – szybko dały znać o sobie. Droga w dół już nie była taka przyjemna, a wręcz bolesna, natomiast tu w Polsce, czekały mnie długie miesiące rekonwalescencji. Efekt? Cóż, ze wspinaniem skalnym trzeba się było pożegnać, bo zakończenia nerwowe krzyczą z bólu, kiedy staje się na palcach. Zostały góry wyższe – ośnieżone. Te zaś trzeba było odstawić na parę lat. W głowie została potworna trauma, związana się z zimnem, mrozem i nieplanowanymi biwakami. Miała ona też swoje pozytywne strony, bo bardziej dzięki temu uważałam.



Na Broad Peak

pojechałam z tą właśnie fobią. Strach przed odmrożeniami był tak silny, że w trakcie ataku szczytowego sprawdzałam stopy – czy są na swoim miejscu. Jest rok 2006, za mną w międzyczasie nieudana próba na Piku Pobiedy, bo jakże miała być udana, skoro wyrwałam się w góry z ciężką kontuzją, myśląc buńczucznie: ja nie dam rady? Z porażką w sercu wracałam wtedy sama z bazy na lodowcu Zwiezdoczka w Kirgizji aż do Polski. Pomyślałam sobie – no to już koniec z moimi górami. Wszystko przepadło. Na szczęście nie przepadło. Kilka lat później udział w wyprawie zaproponował mi Piotr Pustelnik, przekonując, że poddawanie się i łapanie deprechy – to słaba opcja. Tak więc jedziemy. Jak się okazuje, oboje z ciężkimi fobiami, bo Piotr jedzie już czwarty raz na Broad Peak i nawet mały, spadający kamyk traktuje jak pech i zmowę przeciwko sobie, ja zaś – zestresowana tym nieszczęsnym mrozem. Poza tym Broad Peak jest trudniejszy od Cho Oyu, bo bardziej stromy i ciągle zdarzają się tu jakieś wypadki, ciągle ktoś tu spada. Pierwsze moje wyjście z bazy – od razu na 7200 m kończy się wypadkiem dwójki Austriaków i akcją ratunkową przeprowadzoną przez „Tres Pedros”. Za to Piotr szczęśliwie staje na szczycie swego 13-tego ośmiotysięcznika. Moje drugie wyjście do góry, już z zamiarem ataku szczytowego, jest trochę… ucieczką, bo w bazie panuje epidemia salmonelli i trzeba zwiewać stamtąd, nawet w niepogodę. Ratuje mnie chyba spirytus, jakim częstują nas i który dolewają do herbaty Rosjanie… Podczas tego wyjścia mój partner już na początku zawraca do bazy, bo choruje. Zostaję więc na 6400 metrów w dwójce, bez partnera i bez namiotu, bo go zwiało z całą zawartością. Moje wyjście szczytowe nie wygląda różowo… Po jeszcze kilku perypetiach wreszcie staję 22 lipca 2006 roku na szczycie. Z tej wyprawy pozostaje kilka rzeczy w głowie. Na przykład ta, że jednak można się dalej wspinać. Z Gorrim zaś – Baskiem, którego poznałam właśnie na Broad Peak – planuję kolejną wyprawę na rok następny. Ma to być Nanga Parbat.



Nanga Parbat

to… przepiękna góra. Łączy mnie z nią kilka wspomnień. Naga Góra ma w sobie jakąś sprzeczność: czuje się ogromną magię i jednocześnie stojącą za nią wielką tragedię. Przyciąga i budzi niepokój. Z bazy widać całą ścianę oraz drogę Kinshofera, po której zamierzamy się wspinać. Jest nas pięć zespołów, w tym dwa chilijskie, które „walczą” o miano pierwszych Chilijczyków na szczycie. Jesteśmy dla nich z Gorrim teamem szaleńców, bo we dwójkę (i w tym jeszcze baba!), zamierzamy wejść na wierzchołek. Tym, co najbardziej rzuca się w oczy jest ogromna różnica w podejściu do wspinania. Szybka, alpejska trójka Piotra Morawskiego, ja i Gorri, którzy staramy się dotrzymać im kroku, dwójka Francuzów – działających podobnie, a z drugiej strony – dwadzieścia parę osób pracujących na „sukces” tych wybranych, którzy staną się pierwszymi chilijskimi wspinaczami na Nandze. Obserwacja tego, o czym czytałam w książkach – bo czasy pierwszych polskich wejść mamy już 2030 lat za sobą – jest niezwykle ciekawa. Na szczycie mam okazję obserwować radość kilku chilijskich wspinaczy. W pewnym momencie pada pytanie: czy ty jesteś pierwszą kobietą z Polski na Nanga? Odpowiadam z pewną dumą, że nie, że dwadzieścia kilka lat wcześniej stało tu już kilka kobiet z Polski. Widzę, że są zawiedzeni i jakby żałowali, że w ogóle zadali takie pytanie. Nie chcę psuć im sukcesu, więc z Gorrim schodzimy czym prędzej w dół. Jest 18 lipca 2007 roku, już następnego dnia świętujemy nasz sukces w bazie. A ja… Już myślę, jakby tu pojechać na następną wyprawę. Dwa miesiące później wsiadam w samolot do Kathmandu i 21 września rozpoczynam ekspedycję na Dhaulagiri.



Dhaulagiri


Trudno oceniać, która góra najtrudniejsza czy też najszczególniejsza. Wszystkie ważne, wszystkie z jakiś powodów trudne, bo przecież te trudności są bardzo różne. Tu najzimniej, tu stromo i zwiewa namioty oraz ludzie spadają, tu całe połacie lodu i trawersowanie kuluarów, tu niebezpiecznie… i tak dalej. Droga normalna na Dhaulagiri nie jest wyzwaniem technicznym. Jednakże od wielu lat, mimo licznych prób, brak jest powtórzeń na innych liniach, nowych zaś dróg też jest niewiele. Dla mnie to chyba najniebezpieczniejsza góra, na jakiej byłam. Miałam tu dwa podejścia – jedno jesienią 2007 roku, drugie na wiosnę roku bieżącego [tj. 2008 - przyp. red.]. Podczas pierwszego tylko cztery osoby podjęły próbę wejścia na wierzchołek, bo w bazie było ich niewiele – ponad 10. Niestety, nikt w tym sezonie nie stanął na szczycie Białej Góry. Mnie osobiście zabrakło… 100 metrów i przeżyłam na niej najtrudniejsze chwile w swoim życiu – podczas wielodniowego zejścia do bazy, gdy przysypuje mnie i mojego partnera lawina.
Na wiosnę natomiast mamy tam prawdziwe oblężenie, bo „zamknięto” Tybet. To dla mnie najnieprzyjemniejsza – i może dlatego najtrudniejsza? – wyprawa, na której byłam. Składa się na to wiele powodów. Jedyną opcją, którą można zrobić w takiej sytuacji, to powiedzieć sobie ROBIĘ SWOJE i nie zapominać, po co się tak naprawdę przyjechało w te góry. Powtarzałam to sobie codziennie, a także Kasi Skłodowskiej, mojej partnerce wspinaczkowej, której podczas wyprawy tragicznie umiera mama. Codziennie płacze i łyka proszki na sen, by zasnąć. Niewiele osób tak naprawdę zdaje sobie sprawę, co się u nas dzieje, bo w bazie wytwarza się jakaś przedziwna rywalizacja… Na szczycie staję 1 maja, kiedy w Polsce jest dzień wolny od pracy i wiosna w pełni. Mnie aż tak ciepło wcale tam nie jest. Na wierzchołku jestem zaledwie parę minut, bo potwornie wieje, a w dół długa droga… Jest to również dla mnie najdłuższa wyprawa ze wszystkich i nie mogę się już doczekać powrotu do domu. Na szczęście są też i miłe akcenty, na przykład wyniesione stąd przyjaźnie. Z Kasią planujemy kolejne góry, z grupą hiszpańską zaś – sąsiadami z Dhaulagiri – wybieram się już jesienią tego samego roku na Manaslu.



Manaslu


Mam ochotę aż wykrzyczeć z radości tę nazwę! Manaslu!!! To tak, jakby te wszystkie złe momenty z Dhaulagiri zostały mi wynagrodzone. Złych chwil po prostu tu nie ma. Nie ma nieprzewidzianych zwrotów akcji, niebezpiecznych i groźnych sytuacji, jest jak być powinno, czyli trzeba mieć spręża i wspiąć się na szczyt. Co nie znaczy, że było zupełnie łatwo. Jak to bywa w górach wysokich, trzeba się też naczekać. Poza tym mieć psyche z żelaza i nie dać się „złamać” pogodzie. Manaslu umieściłabym również w kategorii gór niebezpiecznych. Seraki, które wiszą nad głową między jedynką a dwójką, nie wzbudzają zaufania. Trzeba też być tu szybkim i umieć wykorzystać zaledwie parę dni pogody, bo tylko tyle jesienią pojawia w Himalajach. To nam się udaje i dokładnie pięć lat po tym, jak stałam na szczycie Cho Oyu, jestem na wierzchołku Manaslu. 5 października 2008 roku o 10 rano czasu nepalskiego. Góra Ducha okazuje się dla mnie łaskawa.

GÓRY, nr 11 (174) listopad 2008

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-04-16
HYDEPARK
 

III Edycja Konkursu na projekt użytkowy Skis Re//Defined

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com