Urodził się 15 listopada 1909 roku w Lublinie. W Warszawie uczęszczał do gimnazjum im. Ludwika Lorenza, gdzie poznał swoich późniejszych partnerów wspinaczkowych w Tatrach: Justyna Wojsznisa i Bolesława Chwaścińskiego. W 1929 r. rozpoczął studia w Instytucie Studiów Handlowych, ponadto ukończył Kurs Eksportowy przy Radzie Organizacyjnej Polaków z Zagranicy. Jego pracę dyplomową konsulat japoński w Warszawie miał wydać jako broszurę propagandowo-informacyjną.
W Tatrach pojawił się po raz pierwszy w 1925 roku. Wówczas, mając 16 lat, poznawał je turystycznie. Już rok później zaczął się wspinać w rejonie Hali Gąsienicowej. Jednym z jego pierwszych partnerów jest Marian Maurizio. Za taternictwo zabrał się solidnie dopiero od następnego roku. Swoje doświadczenie górskie zdobywał na Świnicy, gdzie poprowadził nową drogę pn.-zach. ścianą. Jego mistrzem był Mieczysław Szczuka, który zginął 13 lipca 1927 roku na południowej ścianie Zamarłej Turni.
Wiesław Stanisławski, 1932
Zapoczątkował nową epokę taternictwa odkrywczego, zwaną przez niektórych „epoką Stanisławskiego” – trwała ona niestety tylko pięć lat (1928-1933). W tym czasie wykazał niezwykły rozmach i konsekwencję w zdobywaniu coraz większych tatrzańskich ścian i w pokonywaniu tatrzańskich problemów. Z roku na rok rozwiązywał ich coraz więcej.
W specjalnym numerze „Taternika” z 1933 roku, który ukazał się po śmierci Stanisławskiego, zestawione zostały wszystkie jego ważniejsze osiągnięcia górskie (szczegółowy wykaz dostępny w GÓRACH, nr 10 (173) październik 2008).
...ja już tak dawno chodzę po Tatrach...
i robiłem już rzeczy we wszelkich skalach trudności...
ale nie przestanie być dla mnie ciekawa
jakaś najprostsza nawet ścieżka tatrzańska...
Słowa te Wiesław Stanisławski wypowiedział 20 lipca 1933 roku – na dwa tygodnie przed swoją tragiczną śmiercią, najwybitniejsza postać polskiego taternictwa okresu międzywojennego. Zgodnie z takim podejściem systematycznie pokonywał wszystkie możliwe drogi, nie tylko te zacytowane. Pokonywał klasycznie nawet bardzo ekstremalne drogi, ale dwukrotnie zastosował także technikę hakową, dotychczas u nas nieznaną (na pn.- wsch. ścianie Mnicha i na pd.- zach. ścianie Wołowej Turni).
Stanisławski miał dobre pióro, którego chętnie używał. Nie tylko rozwiązywał nowe taternickie problemy, ale też pisał o nich, i to nie tylko w „Taternikach”, ale i w codziennej prasie – najczęściej w „Kurierze Warszawskim” lub w „Przeglądzie Sportowym”. Do swego taternictwa podchodził bardzo poważnie, rozważając czym ono jest – dla niego było całym życiem. Każde zamierzone przez niego pierwsze przejście było wcześniej przeanalizowane, aby droga była prosta i logiczna. „Trzeba się zgodzić, że każda droga póty jest dobra, póki nie znajdzie się lepsza – a pod określeniem tej «lepszej» drogi rozumiemy prostszą, nikt bowiem nie zaprzeczy, że ideałem drogi jest taka, która wchodzi w skały w linii spadku wierzchołka i bez trawersów osiąga wprost szczyt”. Zastanawiał się też nad podejmowanym ryzykiem, jakie zawsze towarzyszy wspinaczowi. W miarę nabierania coraz większego doświadczenia wyzwalał się od ucisku psychicznego przy podejściu do gór i zaspakajał swoją pasję zdobywczą.
Rozwiązując tyle nowych problemów, zdawał sobie sprawę, że Tatry „kończą się”. „Na taterników polskich czekają dalekie góry egzotyczne, gdzie – już na światowym polu – mogliby pokazać swą technikę alpinistyczną” i wierzył, że Polacy są w stanie dorównać alpinistom innych narodowości. Czas pokazał, że miał rację. Taternictwo uważał za sport przestrzenny, w którym człowiek zmaga się z przyrodą, sam na sam.
Jego górska śmierć była dla całego ówczesnego środowiska czymś niewiarogodnym i niespodziewanym. Przypomnijmy to wydarzenie. Na Wielkanoc 1933 roku w Roztoce Stanisławski poznał wkraczającego w taternictwo, bardzo zresztą wysportowanego, Witolda Wojnara. Stworzyli niezwykle dynamiczny zespół wspinaczkowy. W sierpniu do Roztoki przyjechał Justyn Wojsznis i postanowili, że razem wybiorą się na wspinaczkę. 4 sierpnia wyszli wcześnie rano i pokonali w szybkim tempie, bez asekuracji, pn.-zach. ścianę Kaczego Szczytu. Była dopiero godzina 10.00. Wojsznis stwierdził, że pokonanie na początek tej drogi, nieomal prosto z pociągu, mu wystarczy. Koledzy byli jednak nienasyceni. Kusiła ich smukła, odosobniona turniczka w Dolinie Batyżowieckiej, zwana Kościółkiem. „Wejdziemy na Kościółek pn. -zach. ścianą, a wracając zaliczymy jeszcze Batyżowiecki Szczyt”. Postanowiono więc rozdzielić się i Wojsznis samotnie ruszył na Przełęcz pod Drągiem. Gdy odpoczywał na przełęczy, nagle posłyszał huk kamiennej lawiny, ale się tym nie przejął i spokojnie wrócił do schroniska. Dopiero na trzeci dzień wyruszono do kilku dolin w poszukiwaniu kolegów, którzy nie powrócili. Bolesław Chwaściński i Roman Grabowski znaleźli ciała Stanisławskiego i Wojnara na piargach, u stóp Kościółka. Jak doszło do katastrofy, nie dowiemy się nigdy. Stanisławski nie zdążył jeszcze rozpocząć wspinaczki, zmieniał dopiero podkute buty na kleterki. Pamięć Stanisławskiego i Wojnara uczczono tablicą na Symbolicznym Cmentarzu pod Osterwą.
Podobnie niewiarogodną i niespodziewaną była dla naszego już pokolenia śmierć Janka Długosza, który w podejściu do taternictwa mógł być porównywalny do Stanisławskiego. Mamy ją jeszcze żywo w pamięci, a niektórzy z nas byli w tym czasie na Hali Gąsienicowej. Bo góry zawsze wymagają maksymalnej uwagi, a jak pisał Tadeusz Orłowski, czym teren łatwiejszy, tym paradoksalnie może być bardziej niebezpieczny.
Barbara Morawska - Nowak
GÓRY, nr 10 (173) październik 2008