Dopiero 6 maja docieramy do Annapurna Base Camp, do jednego z lodge`ów, który będzie stanowił naszą bazę wypadową. Na domiar złego psuje się pogoda i cały czas pada deszcz. Trochę boimy się o swoją aklimatyzację, ale niestety nic nie możemy przyspieszyć. Udaje nam się wynieść trochę rzeczy do depozytu u podstawy ściany. Niestety, w międzyczasie zaczyna chorować Don i chyba sprzedaje mi część swojej choroby. Razem z nami działa trzyosobowy zespół tybetański, którego faworytem jest Lotse, zdobywca 12 ośmiotysięczników. Annapurna ma być jego trzynastym. 12 maja w końcu idziemy do góry. Jeszcze kursujemy wahadłowo. Przed nami skomplikowany lodowiec. Stawiamy kolejne przejściowe obozy, które nazywamy depozytami: na 5400, 6100, oraz 7000 m. Działamy już bez schodzenia do bazy, niestety we trzech. Don musi zejść do bazy, aby się wyleczyć. Jesteśmy już prawie pod przełęczą (7000 m). Jesteśmy w "trójce", na 7000 m, przygotowani do ataku. Przedłużająca się akcja na lodowcu (długo szukaliśmy sensownej drogi) znacznie uszczupliła nasze zapasy. Okazuje się, że Tybetańczycy są w jeszcze gorszym położeniu i mają jedzenie tylko na jeden dzień. Zostaje zatem z nami tylko Lotse, a jego towarzysze schodzą na dół, by Lotse miał wystarczająco jedzenia. Jesteśmy więc w czwórkę. 19 maja przechodzimy poprzez Roc Noir (7485 m) na grań i biwakujemy na wysokości około 7400 m. Następnego dnia przechodzimy całą grań i przenosimy biwak w okolice wierzchołka wschodniego (8010 m), na wysokości również około 7400 m. Z tego miejsca 21 maja rozpoczynamy atak szczytowy. Docieramy do małej przełęczy, z której, wydaje nam się, prowadzi prosta droga do głównego wierzchołka. Niestety, przed nami wyłania się jeszcze szmat drogi do przejścia, i to na dodatek w zupełnie innym kierunku niż zakładaliśmy. Nasza droga wiedzie przez wierzchołek wschodni (8010 m). Po żmudnym podejściu docieramy do niego koło godziny 15.
Przeszliśmy całą, przepiękną grań wschodnią, teraz jeszcze została droga na główny szczyt. Zaczynamy poruszać się w terenie o trudnościach II-III, z miejscami IV. Niestety, Lotse zupełnie nie potrafi się wspinać w skalno-śnieżnym terenie o tych trudnościach, i musimy mocno nad nim czuwać, czasem z lin wspinaczkowych robiąc poręczówki. Po zejściu ze wschodniego wierzchołka, gdy zaczyna się ściemniać, stajemy u stóp wierzchołka środkowego. W tym czasie Peter, który początkowo wyszukiwał drogę, zaczyna się oddalać w stronę wierzchołka głównego. Okazuje się, że Lotse ma problemy z oczami, wiatr się wzmaga. Biwak z nim nie wchodzi w rachubę. Rano i tak nie będzie nic widział. Pada decyzja o odwrocie i spróbowaniu za dwa dni. Wracamy do namiotu, do którego docieramy dopiero nad ranem. W okolicach południa wraca Peter. Był na szczycie 21 maja o 21:15. Ranek pokazuje słuszność decyzji. Lotse nic nie widzi, jego oczy pokryte są pęcherzami. Wycieńczonego Petera zsyłamy na dół. Nie mamy zupełnie jedzenia, i o samej wodzie czekamy, aż stan Lotse ulegnie poprawie, a także, aż Dawa (pomocnik Lotse) przebije się do nas z linami i zapasami. Nasze liny zostały na górze, a na drodze do Roc Noir nie można popełnić błędu. Jest to ostra, eksponowana grań. W razie poślizgnięcia się, można wylądować ponad 2 km niżej. 24 maja jest jasne, że nikt do nas nie przyjdzie. Stan Lotse poprawił się. Mimo kilku dni bez jedzenia jesteśmy w stanie rozpocząć wycof. Po długiej, ostrożnej wspinaczce, osiągamy Roc Noir, a następnie depozyt na 7000 m. Dzień później jesteśmy poniżej lodowca, w bezpiecznym miejscu. Niestety nie wszyscy stanęli na głównym wierzchołku (8091 m), ale przynajmniej jeden z nas. Pozostała trójka dotarła do wierzchołka wschodniego (8010 m) kończącego piękną, bardzo długą wschodnią grań. Oprócz tego wyprawa dała nam lekcję wytrwałości, lojalności, wspinania, niesamowitych widoków oraz pokazała jak ważne jest partnerstwo w górach. Teraz siedzimy zadowoleni z siebie w Katmandu, nad zimnym piwem, a przed nami kolejny cel Tryptyku… Broad Peak. Jak zwykle trzymajcie kciuki:),
Piotr Morawski
(Marmot Team, Roberts)
Źródło: PZA
2006-06-01
(dg)