Stetind
Każdego wieczoru ze smutkiem obserwujemy strugi deszczu padające na niewielką miejscowość Innset w środkowej Norwegii. Regularne sprawdzanie prognozy pogody nie poprawia naszego humoru. Rozpoczynamy wertowanie przewodników, po tygodniowej naradzie podejmujemy decyzję: "climb now, work later" i ruszamy na daleką północ. Jedynie białe Ducato zaparkowane pod oknami nie wygląda zbyt pewnie, ale mocno wierzymy, że skoro przejechało już 400 tysięcy kilometrów, to na kolejnych trzech też nas nie zawiedzie.
Łatwe odcinki na Nordrygen, Vagakallen, Lofoty. Fot. Przemek Cholewa
Po małym przemeblowaniu w busie, kilkunastu godzinach jazdy przez pustkowia, półgodzinnej przeprawie promowej i minięciu koła podbiegunowego stajemy pod narodową górą Norwegii – Stetind. Jej smukła sylwetka i północna ściana oświetlona promieniami zachodzącego słońca zadziwia. Surowy, szary granit nabiera ciepłych, pomarańczowych odcieni, zachęcając do wspinu. W przewodniku „Stetind and Narvik” znajdujemy drogę z wyciągiem nazwanym
Devil’s dancefloor. Na okładce topo widnieje natomiast zdanie „Dancing on the devil’s dancefloor”, więc nie mamy problemu z wyborem drogi. Ale przedtem na rozwspin wybieramy
Klubbrute znajdującą się w nieodległym masywie Eidetind i wycenioną na 4+. Pięć pierwszych wyciągów to przyjemne wspinanie w litej ścianie. Reszta długości około 300 metrów to ruchome schody, po których delikatnie, na lotnej asekuracji docieramy na grań szczytową, skąd przed żmudnym zejściem podziwiamy nasz cel główny.
Następnego dnia – choć tutaj właściwie przez całą dobę jest dzień – wbijamy się w drogi
Vestveggen i
Vesteggen, czyli w zachodnią ścianę wyprowadzającą w zachodni filar. Pogoda jest świetna, świeci słońce, a niewielkie chmury przelewają się nad szczytami górskimi. Podejście pod ścianę zajmuje nam dwie i pół godziny. Przez chwilę szukamy pierwszego wyciągu, rozszyfrowując według schematu właściwe zacięcie wśród wielu znajdujących się w ścianie. Podekscytowani, rozpoczynamy górską przygodę, podczas której przechodzimy czternaście wyciągów, w tym sześć szóstkowych. Prowadzę tylko jeden z nich, przekonując się, że szóstka norweska jest dużo bardziej wymagająca niż UIAA. Cała droga – jakieś 850 metrów – składa się z trzech części, z czego środkowy, 300-metrowy odcinek niby piątkowej, ale łatwej grani pokonujemy na lotnej. W pierwszej części, czyli w zachodniej ścianie, nie odnajdujemy niestety wyciągu o pięknie brzmiącej nazwie
Devil’s dancefloor.
Przechodzimy jakoś obok, ewidentnym zacięciem, odczuwając szóstkowe trudności. Większość wyciągów to estetyczne wspinanie w rysach i zacięciach, wymagające umiejętności klinowania i innych czarodziejskich sztuczek. Dosyć szybko kończy nam się jedyny litr wody, który zabraliśmy (sic!), więc po wyjściu na grań niecierpliwie poszukujemy pozostałości zimowej aury w postaci śniegu, który pakujemy do bidonu. Podczas trzynastu godzin wspinu cały czas świeci na nas słońce. Obserwujemy, jak wędruje po niebie, muska linę horyzontu i unosi się, grzejąc przy tym coraz bardziej... Był to nieprawdopodobnie kosmiczny i bardzo mobilizujący widok podczas dwudziestu jeden godzin akcji. Ze szczytu dostrzegamy skalne masywy Lofotów i postanawiamy ruszyć w tamtym kierunku.
Lofoty
Zbliżając się promem do znanych mi z poprzedniego wyjazdu wysp, wiem doskonale, co nas czeka... Niespotykana symfonia strzelistych gór wyrastających z lazurowego morza obsypanych kolorami niezachodzącego słońca: Lofoty! Rejon dobrze znany, niezwykle ciekawy krajobrazowo z łatwo dostępnymi, pancernie litymi ścianami. Całe spektrum różnej długości i trudności dróg, które przyciągają w ten odległy zakątek wielu wspinaczy.
O pierwszej w nocy na Stetindzie. Fot. Joanna Metelska
Na wyspach pozostajemy około dziesięciu dni, wspinając się po największych klasykach. W towarzystwie młodych warszawiaków przeżywamy urozmaiconą górską przygodę na 550-metrowej drodze
Nordryggen, wyprowadzającej na szczyt Vagakallen. Z uwagi na to, że dzień kończy się dopiero za dwa tygodnie, startujemy które urozmaica nam koń skalny oraz nieziemskie widoki w pastelowych kolorach różowo-błękitnego nieba z księżycem w pełni.
Podczas załamania pogody wybieramy się w rejon sportowy Eggum, gdzie duże przewieszenie chroni przed deszczem zarówno wspinaczy, jak i owce, a fantastyczne granitowe zęby skalne zaskakują różnorodnością formy. Większość dróg wyceniona jest na 8 i więcej, przy czym znajdziemy ze dwie lub trzy łatwiejsze na rozgrzewkę. Polecam najładniejszą i najbardziej charakterystyczną linię rejonu –
Gulfaks 7+/–8.
Czas napisać o największym klasyku wysp, jakim jest niewątpliwie droga Vestpillaren na 450-metrowej ścianie Presten. Droga ma wszystkie atrybuty hiperklasyka. Granit najwyższej próby, dobra asekuracja, wspaniała sceneria, wspin nad samym morzem, 20 minut podejścia i szóstkowe trudności. Tym razem również zaczynamy się wspinać popołudniu, ale przy dosyć ostrym wietrze. Na pierwszym stanowisku mijamy się z dwójką Francuzów, którzy po urobieniu pierwszych czterech wyciągów z obitymi stanowiskami kończą wspinanie i zjeżdżają.
Klubbruta. Fot. arch. Joanna Metelska, Przemek Cholewa
Zamieniamy kilka zdań o niesamowitych rysach i zacięciach na Prestenie oraz o zimowym wspinie w Tatrach i ciśniemy dalej na sam szczyt. Urody tej drogi nie opiszą żadne słowa, powiem tylko, że jest uznawana za najpiękniejszą w Norwegii. Na Lofotach można powspinać się też jednowyciągowo w rejonie Paradiset, położonym nad samym morzem. Skalne wybrzeże w postaci pomarańczowych klifów poprzecinanych różnej szerokości rysami oferuje sensowne wspinanie dla początkujących i zaawansowanych. Znajdziemy tu dużo czwórkowych i piątkowych linii w połogu i trochę trudniejszych w pionie z możliwością założenia dobrej asekuracji. Do ciekawszych, jakie udało nam się poprowadzić, należą palczasta rysa
Doseths Crack i
The Swedish Corner. Przed startem warto przygotować najmniejsze kości, które dobrze siadają przed trudnościami... Dla każdego coś miłego, całkiem niedaleko w Paradiset jest też rejon bulderowy.
Cały tekst znajdziecie w GÓRach nr 217 (kwiecień, 2012)
Tekst i zdjęcia: Joanna Metelska, Przemek Cholewa