Brak doświadczenia alpejskiego zaważył na stylu przejścia wybitnych przecież taterników. W latach trzydziestych pomiędzy wspinaczami z Zachodu a polską czołówką była przepaść, którą unaoczniło przejście Innominaty. Podobnie jak dziś brakowało umiejętności pozwalających na bardzo szybkie poruszanie się w wielkich ścianach alpejskich.
Ku celom pożądanym wiodą drogi trudne
Eliza Orzeszkowa
Latem tego roku zmarł Lechosław Utracki, który wraz z Jerzym Warteresiewiczem tworzył zespół Ścigantów. Ta dwójka odrzuciła styl oblężniczy, poręczówki i postawiła na szybkość. Nazwa zespołu wiąże się prawdopodobnie z dokonanym przez nich w ciągu pięciu godzin przejściem grani Morskiego Oka od Siedmiu Granatów do Opalonego. Późniejsze sukcesy Utrackiego i Warteresiewicza były związane z doganianiem świata w Alpach. Wraz z innymi wybitnymi postaciami swojego pokolenia powtarzali (często jako pierwsi) drogi na najsłynniejszych ścianach alpejskich. Kolejne sukcesy alpejskie i późniejsze w górach wyższych były konsekwencją postawienia na szybkie, stylowe przejścia zapoczątkowane na grani Moka.
Jeden ze „Ścigantów” – Jerzy Dziurek Warteresiewicz. Fot. Marian Bała
W środku lata na Nameless Trango Tower wyjechała wyprawa, która z powodów organizacyjnych nie miała prawa się udać. Koledzy, mając na głowie wiele spraw, nie przykładali się zbytnio do kwestii organizacyjnych. W odróżnieniu od częstej dziś praktyki, nie ogłoszono sukcesu medialnego wyprawy z powodu dotarcia jej członków do bazy. Na miejscu okazało się, że warunki w ścianie są kiepskie, a na okoliczne drogi szczerzy sobie zęby blisko dwudziestu wspinaczy sześciu nacji. Wynik podany już został do informacji na goryonline.com, a chłopaki podają szczegóły przejścia w wywiadzie zamieszczonym w Echach z Gór, dlatego nie będę się tu rozpisywał. Pozwolę sobie tylko na powtórzenie słów, które napisałem jednemu z uczestników wyprawy: „Gratulacje, szczególnie za strategię i taktykę. Moim zdaniem to majstersztyk. Potrzebne tu było bardzo duże doświadczenie. Świetna logistyka, którą warto by przeanalizować. Doskonały materiał szkoleniowy dla wspinaczy wielkościanowych”.
Dlaczego to przejście jest dla mnie tak ważne dziś, w czasach, gdy wyprawa wspinaczkowa do Azji nie wiąże się z handlem ciuchami, biżuterią czy meblami? Gdy budżetu nie wspomagają dewizowi uczestnicy, gdy powrót do rzeczywistości jest bardzo bolesny, gdy po prostu jest normalnie – czytaj: wyprawa do Karakorum jest luksusem, za który nie da się zapłacić kilkoma dniami pracy na kominie? Mając na uwadze wszelkie anomalia związane z polską rzeczywistością, stajemy się powoli normalnym krajem. Dla mnie to przejście mierzone oczywiście naszą miarą, można porównać do tych alpejskich z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, które w moich oczach personifikują wspomniani Ściganci.
Nie zamierzam tu deprecjonować świetnych przejść Pustelnika, Wszołka czy Ociepki. Nie zapominam też o dokonaniach Tomaszewskiego, Sokołowskiego ani Króla. Nie wyrzucam z pamięci całej plejady naszych niesłychanie mocnych łojantów, którzy z różnych powodów nie mają okazji ugruntować sukcesu na najsłynniejszych ścianach świata. Nie wymieniam również polskich sukcesów w górach najwyższych, bo są z innej kategorii. Przejście kombinacji
Drogi Słoweńskiej i
Eternal Flame jest szczególne, bo Trango jest tylko jedno (tak wiem, że są trzy – Nameless, Little i Great).
Mam świadomość, że ten sukces może okazać się wyłącznie pierwszą jaskółką. Chciałbym jednak wierzyć, że jest to doświadczenie nawiązujące przecież nie tylko do „ciężkich” (bigwallowych) przejść teamu Piecuch – Gołąb – Fluder. Mam nadzieję, że będzie ono inspiracją dla naśladowców i w końcu nastanie taki czas, w którym nie będziemy zbierać cięgów jak na Innominacie.
Dalszą część felietonu znajdziecie w GÓRACH nr 221 (październik, 2012)
Tekst: Bogusław Kowalski