facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2006-04-19
 

Laos 2006 - relacja trzecia

Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni - jak sądzimy - pozwoleniem na wspinanie, wydanym przez władze w miasteczku Luang Prabang upychamy nasze bety...


Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni - jak sądzimy - pozwoleniem na wspinanie, wydanym przez władze w miasteczku Luang Prabang upychamy nasze bety do ciężarowej wersji Tuk-Tuka, by udać się 30 kilometrów na północ do wioski Pak Ou. Mamy zamieszkać w domu „głowy wioski”, sądzimy więc, że skończą się nasze kłopoty i uda nam się nadrobić czas, który minął w oczekiwaniu na bzdurny permit.  Pływając w tym czasie pod ścianę łódką z Luang Prabang (2 godziny w jedną stronę) obczailiśmy już potencjalne miejsca na nowe drogi i pogodziliśmy się z faktem, że innego wspinania w Laosie po prostu nie ma. Jeśli chcemy się więc wspinać, musimy jak najszybciej poprowadzić swoje drogi. Rzuciliśmy się więc na masywnie przewieszoną ścianę wyrastającą wprost z wód Nam Ou. Wcześniej z łódki wypatrzyliśmy piękną ryskę biegnącą diagonalnie w prawej części ściany. Tam gdzie łódka mogła wygodnie zaparkować, a maleńkie wysepki i wielkie głazy tworzyły wymarzone półeczki do rozłożenia się ze szpejem i asekuracji.

Przedarliśmy się przez dżunglę i zjechaliśmy z wierzchołka jakieś 100 m, mijając łatwy skalny teren pełen porostów. Na krawędzi przewieszenia skała zmieniła nagle kolor, a pomarańczowy idealny do wspinu wapień rozbudził nasze nadzieje. Założyliśmy stanowisko, a majtające się pod nami końcówki lin pokazywały jak konkretny przewis sobie upatrzyliśmy. Wreszcie powstaje 35-metrowa wytrzymałościowa linia o trudności 7b+ i nazwie adekwatnej do naszej rzeczywistości „Five dollars for each”. Droga prowadzi nieprawdopodobnymi formacjami, a o jej pierwsze przejście postarał się Sławek. Mamy nadzieję, że będzie ona preludium do naszej wspinaczkowej działalności w tym rejonie. Po kolejnych kilku dniach morderczej eksploracji w 45 stopniowym upale (na szczęście ściana przez większość dnia znajduje się w cieniu) postanowiliśmy zrobić resta. Uzupełnienie żywności na targu w Luang i chłodny LaoBeer wydawał się idealnym pretekstem do chwilowego wyrwania się z wioski, gdzie wszyscy razem i każdy z osobna po kilka razy dziennie nagabywali nas o uiszczenie rozmaitych opłat „klimatycznych” począwszy od wspinania (co sprytniejsi kombinatorzy twierdzili, że nasze pozwolenie jest jedynie na pobyt we wsi, a za wspin mamy właśnie im zapłacić...), a skończywszy na…samym oddychaniu. Klimat w Pak Ou może i wyjątkowy, ale jakoś go nie czuliśmy, z przyjemnością więc leczyliśmy skórę na palcach w pobliskim miasteczku, gdzie można było choć przez chwilę pozostać incognito. Po powrocie okazuje się, że nasz gospodarz z rodziną nie odwzajemnia naszego „Sabadiee” i szerokich powitalnych uśmiechów. Z grobową miną pokazuje nam na migi, że permit jest już nie ważny i nie możemy dłużej tu zostać. Nasz mówiący kilka słów po angielsku kierowca Tuk-Tuka jak na zawołanie wyjął kolejny papier pisany pismem robaczkowym i opatrzony mnóstwem pieczęci. Po kilkugodzinnej analizie przez „starszyznę i przedziwnego gościa w mundurze i klapkach, który się nagle pojawił” głowa wioski uznała, że to nie ten dokument. Musimy więc jechać do miasta i organizować nowy papier. Wkurzeni na maxa rozliczamy się za spanie i wrzucamy cały bet do tego samego Tuk -Tuka, którym przyjechaliśmy rano. Kolejny dzień chyli się ku zachodowi, a nasze buły miękną z dnia na dzień, niestety nie od wspinu, lecz od upałów i ciągłego przerzucania plecaków… Mamy najgorętszy miesiąc w roku. Nawet w stosunku do upalnej Tajlandii czujemy spadek mocy o jakieś 50% , a kolejne zatrucia w ekipie (ponoć normalka dla białasów) tylko stan ten pogłębiają. Do tego kompletne mleko na niebie, słońca nie widać w dzień, a 35 stopni w nocy nie pozwala na sen. Współczujemy Amerykańcom, którzy zabawiali się tu w wojnę i kumamy, czemu dostali w tyłek. Kumamy też dlaczego aż 600-osobowa ekipa Francuzów kolonizująca ten kraj zostawiła majątki komunistom i opuszczała go bez większego żalu. W drodze powrotnej Tuk-Tuk-owiec, który w całej zawiłej atmosferze sprawiał wrażenie, że nam sprzyjał, nieco się rozkręca i daje nam delikatnie do zrozumienia, że „głowa wioski” nas nie chciała, bo nie dawaliśmy się golić z kasy. Wracamy więc do punktu wyjścia, na brzeg Mekongu w Luang Prabang, marząc o tym, by wreszcie wspinanie zabrało nam tyle czasu co kolejne dogadywanie się, gdzie chcemy dopłynąć i targowanie o cenę za wynajęcie kolejnej łodzi…

Gacek

Zapraszamy do obejrzenia galerii zdjęć z Laosu

2006-04-19

(kg)

Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-26
GÓRY
 

Z południa na północ Korsyki – częśc 2

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-24
GÓRY
 

Ewoucja w zimowym sprzęcie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-18
GÓRY
 

Dream Line 2024 – Anna Tybor wyrusza w Himalaje

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-03-25
GÓRY
 

Ferraty w Dolomitach – przegląd subiektywny

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com