Zgodnie z zasadami niemieckiej precyzji o 11:30 ruszyło wielkie święto wspinaczkowe – zawody adidas ROCKSTARS. Zmagania, odbywające się po raz drugi w imponującej hali Porsche Arena w Stuttgarcie w tym roku okraszone zostały podwójnym polskim akcentem. Ale po kolei.
Patrząc na salę główną Porsche Areny o 09:00 rano wydawać by się mogło, że przed organizatorami jeszcze daleka droga, ale tak naprawdę o obsuwach nie ma mowy – w końcu jesteśmy w Niemczech, a pod całością podpisuje się logo z trzema paskami :-) Pierwszy rzut oka na bouldery i od razu widać niezwykłą dbałość o ogólną estetykę. Ściana podzielona została po połowie na damski i męski plac zabaw, a podczas rundy dało się zauważyć pewną symetrię między przystawkami z west coast i east coast :-). Może dlatego, a może po prostu z czystego przypadku – to już wiedzą jedynie routesetterzy – publiczność często obserwować mogła topowanie i spadanie synchroniczne. No właśnie, routesetterzy! Tu pojawia się pierwszy polski akcent – w pięcioosobowym międzynarodowym teamie działał nie kto inny jak Adam Pustelnik. Jeśli wierzyć w to, co rzecze adidas, do dyspozycji łodzianina i jego drużyny było około 300 chwytów i struktur. Na znak, że w takiej piaskownicy aż miło się pobrudzić, zespół zaserwował nam osiem różnorodnych baldów, które mogły wyglądać na ewidentne, ale jak się później okazało, zatrzymały niejednego faworyta.
Dinara Fakhritdinova na problemie nr 1. Fot. C. Waldegger/adidas ROCKSTARS
Pierwszy problem męski zaczynał się dosyć łatwym, ale koordynacyjnym skokiem. W pierwszej próbie polega na nim GiGi Mondet, który normalnie wciąga takie „podrygi” nosem. Bald nie okazał się rozbiegówką również dla Rustama Gelmanova, którego kapryśna dyspozycja chyba akurat dzisiejszy dzień wybrała sobie na pokazanie swojej słabszej strony. Druga przystawka rozgrzewała przede wszystkim brzuch. Od razu widać było, który z zawodników czytał uważnie Men’s Health, a który się zlenił i nawet nie zajrzał do lektury. Piorący był bowiem przede wszystkim start w przewieszeniu ze struktury na ścisk, który wyglądał na taki „do ręki”, a okazał się o wiele gorszy. Następne ściski wcale nie były lepsze i całe szczęście, że chwyt topowy wybrany został zgodnie z filozofią „top ma być nagrodą”. Nawet to nie pomogło jednak zeszłorocznemu finaliście - Janowi Hojerowi, który tym samym pogrzebał swoje szanse na półfinał (!!). Męska trójka to test pracy błędnika. Jeśli chodzi o chwyty to ciężko powiedzieć czy zasługują one na miano chociażby krawądek. Z boulderu raz za razem zwala się między innymi zdobywca Pucharu Świata, utytułowany Dmitrii Sharafutdinov oraz ubiegłoroczny zwycięzca imprezy Sean McColl. Kanadyjczyk radzi sobie natomiast na ostatniej „górskiej” zagadce z zacięcia po kancie, zakończonej siłowym sięgnięciem za łączenie paneli na tarcie i delikatną mantlą do topu… Brrr…
Sean McColl w opałach. Fot. E. Holzknecht/adidas ROCKSTARS
Panie nie miały łatwiej. Najpierw warto jednak zaznaczyć, że tu przyszła pora na drugi polski akcent. Naszego człowieka mieliśmy bowiem również wśród zawodników – w stawce kobiet pojawiła się Agata Wiśniewska, dzięki czemu eliminacje ekscytowały jak rzadko kiedy. Dziewczyny na początek dostały trickowy na starcie boulder, na którym szybko okazało się, że ilość chwytów wcale nie idzie w parze z wkaszalnością, a po przedarciu się do struktury w ogóle nie jest łatwiej. Mélissa Le Névé zaczyna tradycyjnie od czyszczenia chwytów, co zajmuje jej dobrą minutę. Zdając sobie sprawę z podstępnej natury problemu widz może się w tym momencie zacząć nieco denerwować, jednak jak widać już chwilę później, „w tym szaleństwie jest metoda” i Francuska sprawnie topuje we flashu. Mniej gładko poszło Sashy DiGiulian, która nim sięgnęła do topu zmieniła pozycję ciała chyba z dziesięć razy. Nasapać musiała się też Mina Markovič, wicemistrzyni Europy sprzed dwóch tygodni. Patrząc na Minę nie można oprzeć się wrażeniu, że mogłaby ona wciągać wszystkie baldy o wiele mniejszym nakładem energii. Podczas każdych zawodów boulderowych wyraźnie widać bowiem u niej „naleciałości” ze wspinania z liną, a specjaliści od małych form pewnie nie raz łapali się już za głowy patrząc na wygibasy Słowenki tam, gdzie trzeba po prostu zdecydowanie walnąć. Agata rozpracowuje początek od strzału, brakuje jej jednak chyba koncepcji na drugą część. Zgodnie z powyższą obserwacją, paniom również zaserwowano skok i to znowu nie taki wcale łatwy. Sasha po raz kolejny potwierdziła, że dynamika nie należy do jej mocnych stron. Alex Puccio z kolei po raz kolejny sprawiła wrażenie, jakby miała same mocne strony. Agata daje z siebie wszystko i do końca próbuje utrzymać skok, jednak pod koniec wydaje się już nieco spompowana. Na trójce trzeba było ewidentnie pozginać, a potem jakoś przebrnąć przez zrzucające oblaki. Bardzo dobrze poradziły sobie z nimi Akiyo Noguchi, Jain Kim oraz coraz lepiej startująca Szwajcarka Petra Klingler. Boulder w charakterze jak znalazł pod naszą reprezentantkę i rzeczywiście tu Agacie idzie super, niestety do momentu konfrontacji z oblakami. Sprawność lewara nie była jednak czynnikiem decydującym o powodzeniu na ostatnim problemacie. Znowu powiało górami, a kobieca wersja kantu skutecznie wyważała walczące o bonus zawodniczki. Całe szczęście sięgnięcie do topu nie było tak siłowe, jak u panów i bazowało głównie na odpowiednim wyporze. Toruniance niewiele brakuje do flasha, spada jednak pechowo, a nieubłaganie tykający zegar pozwala jej jedynie na jeszcze jedną udaną próbę – niestety również zakończoną o włos od topu.
Agata Wiśniewska w akcji. Fot. Piotr Drożdż
Sensacje? Zgodnie z oczekiwaniami wystartowały Juliane Wurm (4t4) i Shauna Coxsey, której potężne ramię zadrżało jedynie (o dziwo) na trójkowych oblakach. Rozczarowała na pewno Mélanie Sandoz – aktualna Mistrzyni Świata z Paryża wraca wprawdzie dopiero po kontuzji do regularnych startów, jednak po finale w Einhoven można by było przypuszczać, że zobaczymy pod jej szponem coś więcej niż jeden top i cztery bonusy (ostatnie miejsce na liście półfinałowej). Okazało się natomiast, że o niespodzianki jeszcze łatwiej w stawce mężczyzn. Sachi Amma wrócił z Céüse i… uporał się ze wszystkim flashem. Nalle Hukkataival, od dłuższego czasu nieobecny na pucharowych deskach i tym samym wielka niewiadoma imprezy uplasował się zaraz za Japończykiem również z kompletem topów w pierwszych próbach. Sean McColl natomiast chyba jest w trakcie jakiegoś makrocyklu z wygaszaniem formy, bo ledwo załapał się na półfinał. Szkoda, że w następnej rundzie nie zobaczymy naszej reprezentantki, mamy jednak nadzieję, że pozytywnie rozwijającą się współpraca z adidasem da jej możliwość zrewanżowania się w przyszłym roku :-)
Monika Młodecka