W roku 2006 wszystko rozpoczęło się od eksperymentalnego styczniowo-lutowego wyjazdu w rejon Calanques. Z powodu załamania pogody w całej Europie moje plany wspinaczkowe uległy zmianie i wylądowałam we francuskim rejonie pełnym nieprzyjemnych przygód i tragicznych zbiegów okoliczności. Walka z Mistralem i deszczem, powodująca „szarpankę” wspinaczkową, totalnie zabiła piękno Calanques. Jedyne co udało się „przywieźć” to 7c+ FL, choć forma i ambicje były dużo większe. Po powrocie do Polski, czułam ogromny niedosyt , który spowodował, że pod koniec lutego wybrałam się do rejonu, gdzie kilka lat temu rozpoczynałam swoją westową przygodę ze wspinaniem. Mowa o włoskim Ferentillo.
Sektor Gabbio (który miałam okazję odwiedzić jedynie turystycznie) był mi znany z mglistego wspomnienia o wielkiej przewieszonej soczewce, która zrobiła wtedy na mnie –wspinaczu z pod znaku 6b – niesamowite wrażenie! Ferentillo było pełne polskich wspinaczy. Chwyty były pełne wody. Niebo było pełne ciemnych, nie usuwających się chmur. Ja natomiast byłam pełna optymizmu… Do czasu! Do czasu, kiedy warunki pogodowe nie miały zamiaru się poprawiać. Totalna dwutygodniowa zlewa dała mi nieźle popalić. Jednak niezdławiona motywacja i przehaczenie mokrego extremum Gabbio zrodziło plan majowego powrotu do Italii, gdzie fuckera trzeba mieć mocnego! Postanowiłam wrócić do Polski, ostro podładować i zrobić VI.7 za granicą, tzn. przejść drogę Die Hard.
Mój apetyt na wspinanie sięgnął zenitu, pomimo kolejnej energożernej i pechowej włoskiej przygody. Przez kolejny miesiąc chodziłam jak w zegarku. Na koroniarskim panelu skrupulatnie odpracowywałam sesje treningowe idealnie opracowane przez Sebastiana Wutke. Zadając z „już nie modnych” jednopalczastych chwytów, wzbudzałam ogólne zdziwienie lokersów J Przerzucone żelazo i godziny spędzone na AWF-owskiej siłowni przestały zastanawiać stałych bywalców, tzw. istoty „bez karku” – „co ta panienka u diabła robi” J Wieczorami moje zmęczone ciało lądowało na leżance w gabinecie odnowy biologicznej „HandsOn”, gdzie masażystki doprowadzały je do stanu używalności. Sportowy styl życia, idealna regeneracja oraz wplecione w ten rytm zajęcia na uczelni AWF, zgrały się w jedną idealną całość. Wreszcie poczułam, że to co robię ma „ręce i nogi”. Na nowo oszalałam na punkcie wspinania!!!
W drugiej połowie kwietnia pełna werwy wyjechałam z Sebastianem do Italii. Jeszcze nigdy nie byłam aż tak dobrze przygotowana fizycznie i psychicznie do tripu. Sektory Gabbio oraz Il Balcone stały przed nami otworem. Tyle że od początku mocno nas zastanawiało, dlaczego jesteśmy jedynymi wspinaczami w tym uroczym miejscu?
Główne trudności Die Hard 8c nie sprawiły mi żadnego problemu...
Cały tekst o minionym sezonie Oli Taistry dostępny w majowym numerze GÓR nr 5 (156) 2007
(dg)