facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS

Zakazana Kraina Koboldów

– Malc? Czy wszystko w porządku? Malc? Co tam? Malc? – skrzeczy radio. Wreszcie spoglądam i widzę świecącą się czołówkę. Bloczek wielkości stołu uderzył dwa metry od Malcolma, który z rozbawieniem macha do mnie ręką. – Malc? Czy wszystko w porządku? Malc? Co tam? Malc? – skrzeczy wciąż radio. Chłopakom nie mogącym zobaczyć, co się dzieje na dole, podnosi się ciśnienie. Krzyczę do nich, że wszystko w porządku... Kiedy Malcolm dotarł na powierzchnię, pierwszym męskim pytaniem było, czemu się nie odzywał? – Chciałem was wystraszyć – z rozbrajającą szczerością i szelmowskim uśmiechem wyznał. „Bastard” to słowo, które otrzymał w zamian.

 

80 metrów wolnego zjazdu w powietrzu może zakręcić w głowie – nawet jeśli to kolejny dzień w kopalni i wszyscy powinni się już jakoś przyzwyczaić. Tym razem dotarliśmy do największej komory. Rozmiary iście bizantyjskie, ewentualnie przywodzące na myśl Kaplicę Sykstyńską. Jakieś 100-120 metrów wysokości i tyleż szerokości. A pośrodku olbrzymi lodowy stalagmit przypominający... tulipana. Choć chyba każdy z nas miał inne skojarzenie (przecież nie tylko ja mogłem mieć takie) – roboczo nazwaliśmy go właśnie tulipanem.

 

Pierwszym odruchem po zjechaniu było wyciągnięcie aparatu, a ściślej rzecz ujmując telefonu, i robienie zdjęć dookoła. Skojarzenia tolkienowskie, dość wyświechtane, są jednak jak najbardziej adekwatne. Przynajmniej wszyscy rozumieją klimat bardziej niż przez epicko-poetyckie autorskie opisy. Kilkadziesiąt metrów ode mnie stał Rob. Machał. Zrobiłem zdjęcie i jemu. Dalej macha. Coś jeszcze przy tym mamrota. Jednak z cicha.

 

– Chłopaku, może byś uważał – pokazał w górę palcem Łukasz, który właśnie zjechał. Olbrzymi stalaktyt wisiał dokładnie nade mną. Więc to dlatego Rob tak machał. A ja głupi myślałem, że mi do zdjęcia pozuje...

 

Nieopodal można było zobaczyć roztrzaskaną o podłoże bryłę lodu wielkości małej ciężarówki, która zapewne jeszcze niedawno wisiała u powały. Oczywiście ostrzeżenia chłopaków na nic się zdały. Zmuszony byłem do recydywy – przebiegając wzdłuż i wszerz całą jaskinię, a to z lampami błyskowymi, a to je przestawiając. Malc przymierzał się do „tulipana”. Rob go asekurował. Łukasz znalazł niesamowite miejsce na niesamowity kadr – a ja ganiałem pomiędzy nimi. Cóż, życie asystenta – tragarza nie należy do najłatwiejszych. A sława z tego żadna, jeno ponaglenia i poruczenia :).

 

Wspinając się w górach, człowiek koncentruje się na pewnych kierunkach. Można założyć, że przeważnie uwaga dotyczy znajdującej się na wprost ściany oraz wszelkich „przedmiotach” mogących spaść z góry. W kopalni trzeba być przygotowanym, że na każdym kierunku czai się zagrożenie. W trakcie następnego rekonesansu dotarliśmy do kolejnego lodowego stalagmitu. Tym razem wyrastającego z tafli lodu. – Patrzcie, to może pętla założona przez Willa Gadda? Wyciągniemy i sprzedamy jako relikwię na eBayu! – skrzyknąłem chłopaków, próbując wyciągnąć starego repa z abałakowa na wysokości pasa. – Po co komu pętla w takim miejscu? – zaczęło się rozkminianie. – No do zjazdów – ktoś błysnął. Następnie jak jeden mąż spojrzeliśmy na taflę lodu, na której staliśmy. Po czym wycofaliśmy się na z góry upatrzone pozycje. Byleby stąpać po kamieniach. Zawsze to dla psychiki nieco łagodniejsze do zniesienia, choć może to tylko jej oszukiwanie?

 

Eksploracja systemu sztolni, komór, jaskiń nie miała końca – ograniczeniem zdecydowanym był zasób lin, które posiadaliśmy. Zjazdy na pierwszy, umownie nazwany podstawowy poziom pochłaniały dwie liny 80-metrowe. W miarę bezpieczne poruszanie się na tym levelu wymagało kolejnych metrów, choć ograniczało się do co najwyżej kilku 20-metrowych poręczówek. Niemniej, z każdym dniem odkrywaliśmy kolejne „dziury”, które wymagałyby nawet 100-metrowych zjazdów – co testowaliśmy, zrzucając plecak. Przy czym przyświecał nam nie tylko szczytny cel eksploratorów rządnych nowych wrażeń. Przez kilka dni szwędania się po kopalniach – w mniej lub bardziej wyjaśnionych okolicznościach została utracona jedna wypasiona dziaba oraz zwykłe gri-gri. Pomimo większych kosztów, bardziej zależało nam na odzyskaniu przyrządu, gdyż jakieś czekany w zapasie były, a podchodzenie na prusikach nie zapewniało wystarczającego komfortu psychicznego. O ile w ogóle można było o takowym mówić? Niemniej, każdy szczegół się liczył dla nadwątlonej psyche i w takich drobnostkach upatrywać należało wsparcia.

 

Wspinaczka na lodospadach

 

fot. Łukasz Warzecha


Właśnie w taki sposób postrzegaliśmy przybycie Kristoffera Szilasa. Żaden z nas nie miał jakiegokolwiek doświadczenia w speleologii. Co poniektórzy tylko, czyli Polacy, byli wcześniej w jakiejkolwiek kopalni. Oczywiście mam na myśli odbycie wycieczki do Wieliczki. I tylko tyle. Operacje linowo-zjazdowe, które zapewne dla przeciętnego „szambonurka” są czymś oczywistym – dla nas stanowiły nie liche wyzwanie. Zapewne takowy delikwent uśmiałby się z początku, a potem rozpłakał nad naszymi zdolnościami. W każdym razie przybycie Duńczyka – jedynego w pełni profesjonalnego (czytaj: utrzymującego się z tego) wspinacza w naszym gronie – uznane zostało jako zdecydowane wsparcie oraz nadzieja na to, że przy nim nie zginiemy. Tym większe, że oprócz markowych ciuchów sponsora – dysponował on prawdziwą lampą jaskiniową. Gdyby był kobietą lub my bylibyśmy innej orientacji, zapewne zaskarbiłby sobie nasze skołatane serca dozgonnie. Choć „dozgonnie” to akurat nienajlepsze określenie w tamtej sytuacji.

 

Rzeczywistość okazała się jednak brutalna. Jego styl light and fast, był po prawdzie przerażający. Używał on do zjazdów półwyblinki, a do podchodzenia oczywiście prusików. A lampa była bezużyteczna... Dla bacznego obserwatora także inny szczegół mógł przykuć uwagę. A mianowicie „pewna doza niepewności w oczach”. Człowiek szybko się adaptuje i przyzwyczaja – choćby do permanentnego zagrożenia. My mieliśmy za sobą już kilka dni w kopalniach – on nie. Po tych kilku dniach liczne obrywy i obsuwy nie robiły na nas już żadnego wrażenia. Chodziliśmy wytyczonymi ścieżkami, które zapewniały jako takie bezpieczeństwo. „Operacje” linowe mięliśmy opanowane do perfekcji. Znaliśmy wszystkie nadające się do zjazdów drzewa. Bez słowa przygotowywaliśmy plecaki i torby dla zabezpieczania przetarć na sznurkach. Obczajone były miejsca, gdzie ryzyko wzrastało lub też można się było poczuć jak „w domu”. Zaczęliśmy stanowić zgraną trupę, w której każdy znał swoją rolę i nie potrzebował suflera do podpowiedzi. Kiedy patrzyłem na nabytą pewność siebie Roba, Malcolma, Łukasza – a potem na, nazwijmy to, zagubienie Krisa – wyglądaliśmy, jakbyśmy byli urodzonymi szwedzkimi górnikami od dziecka chowanymi w sztolniach... Nie żeby Duńczyk nie miał jaj – ma i to zapewne – patrząc na listę jego dokonań – większe od nas wszystkich, razem licząc. My się zmieniliśmy przez te kilka dni, stając się samobieżnymi automatami do eksploracji podziemnego świata... Nawet nowe odkrycia i niesamowite formacje nie robiły już na nas wrażenia: kolejna szychta w krainie Koboldów.

 

Zapadło mi w pamięci iście homeryckie porównanie z kultowej „Doliny Białej Wody”. Fragment o „źle skleconej chacie przy wieżowcach Manhattanu” mogę przypisać do mej osoby. W ostatni dzień zwyczajnie padłem. Nazwijmy to, że zabezpieczałem odwrót lub asekurowałem wycof, ale po prawdzie padłem. Po prostu ubrałem się we wszystkie niepotrzebne chłopakom ciuchy i położyłem się na śniegu, zasypiając...

 

Tymczasem panowie zapadli się ponownie w czeluść. Tym razem wybór padł na niesamowite lodowe turnie. Nie starczyło lin, aby zjechać do ich podstaw. Wspinaczkę zaczęli z wyszukanej półki, kończąc na szczycie iglicy, z której wymałpowali na powierzchnię. Nie poszło jednak tak łatwo. Aby znaleźć odpowiednie miejsce do zrobienia zdjęcia, Łukasz zajął pozycję w sąsiedniej komorze – oddzielony od wspinaczy przepaścią głębokości 100 metrów i takiej też szerokości. Komunikację zapewniało niezawodne radio. – Potrzebuję, żeby osoba w żółtej kurtce była w środku – dyrygował trzema wspinaczami na topie Łukasz. – Czy możecie stanąć bardziej symetrycznie? Czy Malcolm możesz odwrócić się w prawo, a Kristoffer w lewo? Wtedy polecenia takie wydawały się nie na miejscu – stojąc na piku, nad przepaścią lodospadu – teraz, z czasem, nabrały innego znaczenia. Dla wszystkich będą one dokumentem niezwykłego miejsca – może nawet kogoś zauroczą. Dla nas jednak będą unikalną historią wspólnie przeżytej i szczęśliwie zakończonej awantury.

 

Rozmawiam z regionalnym access officerem, jak dumnie nazwany jest człowiek ze szwedzkiej federacji wspinania odpowiedzialny za dostęp do lokalnych skał. Coś słyszał o lodach w kopalniach. Nawet chyba zna kogoś, kto się tam wspinał, ale najlepiej, jeśli dowiem się o „status” możliwości wspinania bezpośrednio w dyrekcji kopalni – i jeszcze jakbym mu powiedział potem, jak wygląda sprawa, bo jest nią żywotnie zainteresowany. Bawiąc się w zagraniczne przedstawicielstwo Naszych Skał kontaktuję się z bardzo ważną osobą w bardzo ważnym zarządzie bardzo ważnej kopalni. Cenne rudy cennymi dla gospodarki, ale czy zdają sobie sprawę, jak cenny to obiekt dla wspinaczy? „Rozpoczęliśmy właśnie proces ponownego wydobycia i obowiązuje total ban na wszelkie aktywności z wyjątkiem górnictwa na całym terenie. Bardzo mi przykro, że rozczarowuję cię, ale takie są fakty” – zabrzmiała odpowiedź samego CEO, znaczy dyrektora generalnego. Z faktami, jak wiadomo, się nie dyskutuje. Wstęp do krainy Koboldów został zakazany. Przynajmniej dla wspinaczy. Podobno na północy można znaleźć podobne kopalnie – czas zatem na poszukiwania. No chyba, że wciągnie nas inna zwariowana awantura...

 

W powyższej opowieści zabrakło dość istotnej rzeczy, jak wymienienie nazwy miejscowości. Nie jest to przeoczenie, a zamysł jak najbardziej celowy. Decyzja podjęta została kolegialnie, choć niejednogłośnie. Powody takiego stanu były różne – wszystkie miały swoje racje i absurdy. Niemniej dla bystrego surfera nie będzie stanowiło problemu „wygooglowanie” miejscówki – my jednak ręki do tego nie przyłożymy.

 

Czas na powrót. Ostatni dzień ponownie spędzony ze „starymi” przyjaciółmi na szwendaniu się zasypanymi śniegiem ulicami Sztokholmu. – Tomku, powiedz mi, czy to prawda, że Polki są gorące? – odciągnął mnie na bok Nick, uważnie przy tym obserwując, czy jesteśmy w bezpiecznej odległości od Tintin. Cokolwiek miał na myśli... Opowiedziałem to potem Łukaszowi, który podsumował to słowami: „Cały Nick!”. Choć świata za swą dziewczyną nie widzi, to jednak jest ciekaw tego „świata”. Szkoda, że nie było okazji dłużej zostać – coś mi się zdaje, że z Nickiem byłyby nieliche przygody...

 

Samolot podchodził do lądowania. Z ciemności wyłaniały się światła Edynburga. Znajome pasy ulic, znajomy zarys wybrzeża, rozświetlony posępny zamek i niepokojąca mroczna plama leżącego pośrodku miasta Arturowego Siedliszcza... Nareszcie powrót do domu, do bliskich – sens każdej, choćby najbardziej niezwykłej przygody. Będzie można z przyjaciółmi zasiąść w pubie, przy pincie piwa lanego równo z brzegiem szkła. Powspominać, poopowiadać – śmiało ubarwiając swoje awantury, przewagi, wyczyny – przemilczając strach i słabości... Koła nieomal dotykały płyty lotniska, gdy podmuch wiatru podrzucił samolot w górę. W uszach zawibrowało przeraźliwe wycie silników, które pilot zmuszał do ponownego nabrania mocy. Wicher bawił się potężną maszyną – z lekkością podrzucając ją nad twardą powierzchnią lądowiska. Skowyczące silniki ostatnim wysiłkiem podjęły zaciętą walkę, podnosząc samolot na tyle, aby pilot mógł przechylić go, omijając terminal. – W sumie to lepiej rozbić się nad zatoką niż w mieście – rzuciłem do Łukasza. – Zamknij się – dostałem w odpowiedzi.

 

Obudziłem się, ale kołdra przytrzasnęła mnie, nie wypuszczając ze swoich objęć. Pomału w myślach układałem plan dnia. Nie za szybko, aby się nawet i tym nie zmęczyć – dopiero co wróciłem – i nie chciałem jeszcze przerywać nieodłącznego elementu każdej wyprawy – błogiego stanu oderwania od rzeczywistości i czasu... Właśnie czasu... Który właściwie dzień dziś mamy? Hm... Chyba 10? Tak, 10 kwietnia 2010 roku.

 

Tekst: Tomasz Mazur
Zdjęcia: Łukasz Warzecha

GÓRY nr 12 (199) 2010

1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-07
Tylko w GÓRACH
 

Nie wiem co zdarzy się jutro – Denis Urubko

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-05
Tylko w GÓRACH
 

10 Naj…

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-02
Tylko w GÓRACH
 

Nauka pokory – Jacek Czyż wspomina pamiętne rysy off-width

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-01-29
Tylko w GÓRACH
 

Kacper Tekieli (1984–2023) – In Memoriam

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com