Wyprawa miała na celu zdobycie najwyższego szczytu Oceanii – Piramidy Carstensza o wysokości 4884 m n.p.m., oraz najwyższego szczytu Australii – Góry Kościuszki o wysokości 2228 m n.p.m.
Wyruszyliśmy 7 listopada o godzinie 20.00 samochodem do Frankfurtu. Tam po kilku godzinach oczekiwania przesiedliśmy się do samolotu do Tajpei, a stamtąd kolejnym lotem dotarliśmy na rajską wyspę Bali. Na miejscu byliśmy 9 listopada około godziny 15. Bali przywitała nas słońcem i temperaturami sięgającymi 40 stopni Celsjusza.
Jednak najważniejsze były obowiązki, więc zamiast na plażę udaliśmy się do siedziby Agencji, aby uiścić odpowiednią opłatę za organizację wyprawy na Piramidę Carstensza. Do obowiązków Agencji należało między innymi załatwienie niezbędnych pozwoleń na przebywanie na Papui, zorganizowanie tragarzy oraz przewodnika. Tego dnia zakupiliśmy również bilety lotnicze do Sydney na drugą część naszej wyprawy.
Po kilku godzinach spędzonych na Bali, polecieliśmy do Timiki na Papuę. Tam pierwszy raz zetknęliśmy się z Papuasami. Papuasi w Timice wyglądali jeszcze jak cywilizowani ludzie. Jednak po 50 minutach kolejnego lotu, tym razem małą awionetką, po wylądowaniu w wiosce Sugapa, ujrzeliśmy „prawdziwych” Papuasów, nie skażonych jeszcze cywilizacją. Tubylcy przyglądali się nam bardzo uważnie, z takim samym zaciekawieniem, z jakim my spoglądaliśmy na nich.
Sugapa leży na wysokości 2200 m w dzikiej dżungli. W wiosce nie ma prądu, bieżącej wody, telefony komórkowe nie działają. Prosto z lotniska zaprowadzono nas do hotelu, który daleko odbiega od tego, co możemy sobie wyobrazić słysząc słowo hotel. Był to domek z kilkoma pomieszczeniami kompletnie pustymi oraz kuchnią czyli miejscem, gdzie rozpalało się ognisko przygotowując posiłek oraz toaletą, o której standardzie lepiej nie wspomnę. Dodam tylko, że był to najlepszy budynek we wiosce.
Po zalogowaniu w hotelu poszliśmy zwiedzić wioskę. Na ulicach spotykaliśmy co chwila Papuasów w tradycyjnych strojach czyli osłonie na przyrodzenie wykonanej z tykwy. Poza wspomnianym głównym elementem stroju Papuasi noszą jeszcze własnoręcznej roboty łuki, kolorowe czapki i torebki. Na szyi u większości można znaleźć ozdoby takie jak naszyjnik z zębem z dzikiej świni oraz kolorowe korale. Jeszcze jedna istotna cecha Papuasów to ich pociąg do tytoniu. Palą go ogromne ilości, papieros za papierosem.
Papuasi z przyjemnością dają się również fotografować. Jedyne co żądają w zamian, to pokazanie im własnego zdjęcia na ekranie aparatu.
W Sugapie spędzamy jeden dzień. Następnego dnia rano czyli 11 listopada wyruszamy na 6-dniowy trekking do bazy pod piramidą Carstensza. Duża część wioski wyrusza razem z nami. Idzie z nami 42 tragarzy wraz z rodzinami oraz 10-ciu komandosów.
Pierwszy dzień trekkingu to przejście przez okoliczne wioski, gdzie mamy okazję bliżej poznać kulturę tubylców. W jednej z wiosek znaleźliśmy szkołę. Był to dwuizbowy barak drewniany wyposażony w stołki, krzesła i tablicę. Nasza wizyta w szkole była ciekawa dla obu stron. Poza wrażeniami, które my wynieśliśmy, służyliśmy nauczycielowi jako eksponat przedstawiający uczniom ludzi z innego świata.
Im głębiej w dżungli, tym twarze tubylców były bardziej ciekawe. Spore wrażenie robił na nas makijaż, który nie dał się nie zauważyć na męskich twarzach. Mężczyźni na Papui uwielbiają się stroić i malować.
Podczas pierwszego dnia trekkingu doszło również do bardzo emocjonującego wydarzenia. Podczas odpoczynku w pobliżu jednej z wiosek, zauważyliśmy grupkę mężczyzn zbliżających się do nas szybkim krokiem. Wyposażeni byli tradycyjnie w łuk i strzały, więc traktując ich jako kolejną ciekawostkę zrobiliśmy im kilka zdjęć. Tubylcy nie przyszli jednak na sesję fotograficzną. Podbiegli do nas, zabrali plecaki zaskakując nas zupełnie. I tu przydała się pomoc wcześniej wspomnianych komandosów. Negocjacje były bardzo zacięte, w efekcie po godzinnych kłótniach ustalona została opłata za odzyskanie plecaków i możliwość przejścia przez wioskę.
Pierwszego dnia trekkingu poznajemy również papuaski sezon deszczowy. Po południu zaczyna padać deszcz i tak bez przerwy do późnej nocy. O godzinie 18 po 9 i pół godzinach marszu docieramy do obozu 1 położonego na wysokości 2200 m n.p.m. Pierwszy dzień dał nam strasznie w kość. Wysokie temperatury dochodzące do 40 stopni Celsjusza oraz bardzo wysoka wilgotność w połączeniu z dużym wysiłkiem fizycznym bardzo szybko wykańczają nie przystosowany do takich warunków organizm. Po 5 godzinach byłem odwodniony, a dalsza wędrówka wiązała się z ciągłymi skurczami mięśni.
Kolejne dni tekkingu to marsz w górach porośniętych gęstą dżunglą, marsz w codziennie padającym deszczu oraz coraz większym błocie. Dżungla okazała się trudnym technicznie terenem do przejścia. Wielowarstwowy las z powalonymi potężnymi drzewami stanowił ciągły tor przeszkód. Dodatkowo padający codziennie deszcz powodował, że pnie były śliskie i nietrudno było o kontuzje takie jak złamania czy stłuczenia. Dodatkowo wszechobecne błoto było bardzo męczące i uciążliwe. Miejscami wpadaliśmy w nie po kolana, a nawet głębiej. Takie warunki wymagają nietypowego sprzętu. Niezbędnym okazały się kalosze zakupione dzień przed wyjazdem w Biedronce oraz parasole. Sprzęt ten znacznie podnosił komfort trekkingu w tych trudnych warunkach.
Papuaskie wioski mijaliśmy tylko podczas pierwszego dnia trekkingu. Podczas kolejnych dni poza uczestnikami naszej wyprawy nie spotkaliśmy żywej duszy. Uważnie obserwowaliśmy życie codzienne naszych tragarzy. Mieliśmy okazję obserwować ich polowania, wieczorne modlitwy, sposób spędzania wolnego czasu. W jednym z obozów Papuasi upolowali kolczatki, które następnie upiekli na ognisku. Ze względu na ciągłe deszcze ogniska palą wewnątrz namiotów. Pewnego dnia w obozie 5 poszedłem do namiotu Papuasów wysuszyć spodnie nad ogniskiem. Nie byłem w stanie wytrzymać tam nawet 5 sekund. Z załzawionymi oczami wybiegłem na zewnątrz rozbawiając tubylców. Jak widać człowiek potrafi przyzwyczaić się do każdych warunków, Papuasi nie mają żadnych problemów z przebywaniem w namiocie pełnym dymu.
Piątego dnia trekkingu docieramy już w skalistą część Gór Śnieżnych. Przed nami pojawiają się pionowe granitowe ściany, Mamy okazję zaobserwować również ostatnie lodowce w Górach Śnieżnych. Obecnie zostały już tylko 3 lodowce, ale kwestią niedalekiej przyszłości jest ich zupełny zanik w tym rejonie świata. Należy tu wspomnieć o naszych tragarzach Papuasach, którzy całą drogę przebyli bez butów. Dżungla, śliskie pnie czy ostre kamienie, nic nie robiło na nich wrażenia.
Do bazy pod Piramidą Carstensza dotarliśmy 16 listopada około godziny 14. Baza położona jest na skalistym terenie na wysokości 4300 m. n.p.m. Byliśmy dobrze zaaklimatyzowani, więc podjęliśmy szybką decyzję o wyjściu na szczyt podczas najbliższej nocy. Resztę dnia poświęciliśmy na odpoczynek przed planowanym atakiem szczytowym.
17 listopada o godzinie 3 w nocy ruszamy na szczyt. Deszcz przestał padać pół godziny przed naszym wyjściem. Po godzinie marszu staliśmy pod ścianą Piramidy. Uporządkowaliśmy sprzęt i rozpoczęliśmy wspinaczkę. Granitowa skała o doskonałym tarciu dawała sporo przyjemności ze wspinania, ale także kaleczyła dłonie. Chwilowe rozpogodzenie podczas wschodu słońca pozwoliło nam na podziwianie przepięknych kolorowych widoków. Na wysokości około 4700 m napotkaliśmy most linowy, którym zabezpieczona została najtrudniejsza część grani. Most ten to około 20 metrowej długości odcinek liny, zawieszony nad przepaścią. Jest to jeden z ciekawszych odcinków wspinaczki na Piramidę Carstensza.
Wreszcie około godziny 7 rano stajemy na najwyższym punkcie Oceanii. Wysokość 4884 m n.p.m. Na szczycie spędzamy około godzinę czasu ciesząc się ze zdobycia szczytu oraz robiąc pamiątkowe zdjęcia. Zejście do bazy zajęło nam 2 i pół godziny i polegało głównie na zjazdach na linach z pionowych ścian.
O godzinie 9.30 wracamy do bazy. Pół godziny później zaczyna się tradycyjnie deszcz. Plan zdobycia szczytu i powrotu przed deszczem powiódł się. Przyszedł więc czas na zasłużony odpoczynek.
Po dwóch dniach pobytu w bazie planowaliśmy powrót do wioski Sugapa. Okazało się to jednak niemożliwe ze względu na chorobę jednego z tragarzy. Po udzieleniu niezbędnej pomocy medycznej, następnego dnia wszyscy w pełni sił wyruszyliśmy w powrotny trekking. Zejście do wioski zajęło nam już tylko 4 dni.
23 listopada o godzinie 15 dochodzimy do wioski Sugapa. Za nami 140 kilometrów dzikiej dżungli. To, co jeszcze 2 tygodnie wcześniej wydawało nam się totalnym zacofaniem, teraz było wielkim luksusem. Nie musieliśmy już rozkładać namiotów w deszczu, zakładać następnego dnia mokrych ciuchów, a ponadto na stole w naszym hotelu czekały na nas puszki z Colą!
Cudowny napój bardzo szybko zregenerował nasze siły, po krótkim odpoczynku ruszamy do wioski na zakupy pamiątek. Od tubylców kupujemy naszyjniki z zębem z dzikiej świni, koteki oraz łuki ze strzałami. Na zakupy nie musieliśmy wychodzić daleko od naszego hotelu. Zaraz za bramą otoczyła nas gromada tubylców oferując wspomniane przedmioty. Oczywiście targowanie było konieczne, zdarzało się że przedmiot kupiliśmy kilkakrotnie taniej od ceny wywoławczej.
Następnego dnia wyruszyliśmy w podróż powrotną podziwiając z lotu ptaka przepiękne krajobrazy Papui. Polecieliśmy do Timiki – miasta położonego w cywilizowanej części Papui. W Timice spędziliśmy jedno popołudnie nadrabiając braki kalorii, kosztując kuchni indonezyjskiej. Marianowi kuchnia ta wybitnie nie smakowała. Jakoś nie umiał się przekonać do jedzenia czegoś, co grozi szczypcami z talerza.
Kolejnego dnia polecieliśmy na rajską wyspę Bali, gdzie mieliśmy spędzić kolejnych 5 dni. Szybko jednak doszliśmy do wniosku, że nie damy rady leżeć na plaży tyle czasu w palącym słońcu, przebukowaliśmy więc wcześniej kupione bilety do Sydney, dzięki czemu mogliśmy o 2 dni dłużej cieszyć się Australią.
Wygrzewanie się na plaży nie należy do naszego hobby, więc 3 dni pobytu poświęciliśmy na czynne zwiedzanie wyspy. Odwiedziliśmy wytwórnię biżuterii ze złota i srebra, gdzie kobiety ręcznie wykonywały prawdziwe cuda. Oczywiście było to świetne miejsce do zakupu prezentów. Odwiedziliśmy również małpi gaj, gdzie oswojone małpy skakały w koło nas. Co mniej przezornym zabierały czapki i okulary z głów. Największe jednak wrażenie zrobiła na nas świątynia hinduistyczna Tanah – Lot. Świątynia ta położona jest u wybrzeży oceanu, na skale. Szczególne wrażenie świątynia robi podczas zachodu słońca.
27 listopada kończy się pierwsza część naszej wyprawy. W nocy wsiadamy w samolot indonezyjskich linii lotniczych i następnego dnia o godzinie 9 rano lądujemy na lotnisku Kingsford w Sydney. I znów inny świat. Ład, porządek, wzmożone kontrole na lotnisku...
Podczas przeglądania naszego bagażu skrupulatny celnik dostrzegł buty trekingowe. Na dodatek brudne! A że błoto z papuaskiej dżungli mogłoby zagrozić mieszkańcom Australii, wziął je do dezynfekcji informując nas, że za każdą parę należy się 250 dolarów. Cena czyszczenia przewyższała wartość naszych butów, więc z niepokojem czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Po 10 minutach nasze buty wróciły do nas czyściutkie. Po krótkiej rozmowie, sytuacja została rozładowana, buty wróciły do naszych plecaków, opłata została nam podarowana. Celnik pożegnał nas słowami: „W Australii mamy wiele pięknych kobiet! Ale trzymajcie się z dala od moich córek!”
Po przebrnięciu przez niezbędne formalności, nie wychodząc z lotniska wypożyczyliśmy samochód. Pojazd był nam niezbędny, żeby dostać się do Thredbo, zimowej stolicy Australii, skąd wychodzi się na szczyt góry Kościuszki. Do przebycia mieliśmy dystans 500 km, który pokonaliśmy jeszcze tego samego dnia. Podróż przez pustkowia Australii nowiutką Toyotą Corollą obyła się bez nieprzyjemnych niespodzianek. Nawet ruch lewostronny, na który przestawiliśmy się bardzo szybko, nie sprawiał większych trudności. Celem każdego turysty w Australii jest zobaczenie na żywo kangura. Nasze kangury najpierw zauważyliśmy na drogowych znakach ostrzegawczych, później rozjechane przy drodze, dopiero później udało nam się wypatrzyć skaczące po polanach torbacze.
Dotarliśmy do Thredbo w godzinach wieczornych. Miasteczko poza sezonem zimowym zamiera, więc przygotowaliśmy się do wyjścia następnego dnia, po czym udaliśmy się na spoczynek do naszego hotelu na kółkach.
Następnego dnia po przebudzeniu, z rozczarowaniem stwierdziliśmy, że z naszego planu zdobycia szczytu w krótkim rękawku i krótkich spodenkach nic nie wyjdzie. Temperatura wynosiła 6 stopni i padał deszcz. 15 minut po wyjściu byliśmy już cali mokrzy. Powyżej 2000 metrów teren staje się bardziej płaski. Dalszą drogę wyznaczały nam stalowe kraty, które szpecąc krajobraz chronią jednocześnie unikalną roślinność. Deszcz wraz ze wzrostem wysokości zamienił się w deszcz ze śniegiem, a dalej śnieg, a wiatr był coraz silniejszy.
29 listopada o godzinie 11.00 przemoczeni i zmarznięci dotarliśmy na szczyt Góry Kościuszki. Tam spędziliśmy dosłownie kilka chwil robiąc pamiątkowe zdjęcia. Żeby się rozgrzać, w dół wracaliśmy już biegiem. 2 godziny później w Thredbo wylewaliśmy już wodę z butów. Cel jednak został wykonany, najwyższy szczyt Australii – Góra Kościuszki została zdobyta. Plan zrealizowaliśmy w 100 procentach więc przyszedł czas na relaks i odpoczynek!
Tego samego dnia wyruszyliśmy z powrotem do Sydney. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o Góry Błękitne, żeby zobaczyć „Trzy Siostry”, niesamowitą formację skalną stanowiącą największą atrakcję tych gór.
W Sydney spędziliśmy 5 dni. Czas zleciał na zwiedzaniu i zasłużonym odpoczynku. Odwiedziliśmy Sydney Tower – ponad trzystumetrową wieżę widokową z piękną panoramą miasta i całą zatoką Port Jackson. Obfotografowaliśmy z każdej strony wizytówkę miasta – gmach Opery. Nie zabrakło również wycieczki na drugą stronę zatoki sławnym mostem Harbour Bridge, który jest nieodłącznym elementem panoramy miasta. Mimo że za wylegiwaniem się na słońcu wraz z Marianem nie przepadamy, to nie obyło się bez odwiedzenia ciekawszych plaż. Duże wrażenie zrobiła na nas plaża Coogee z rozbijającymi się o wybrzeże klifowe falami.
Czas powrotu zbliżał się nieubłaganie. 5 grudnia rozpoczęliśmy podróż powrotną. Pierwszym lotem polecieliśmy na Bali, stamtąd znów na Tajpei, dalej do Frankfurtu. Po 10 godzinach podróży ,7 grudnia o godzinie 19 byliśmy powrotem w Jastrzębiu. Cieszyliśmy się bardzo, że już byliśmy w domu. Wyprawy są za każdym razem niezapomnianym przeżyciem, ale powroty potrafią przynieść równie dużo emocji… Cieszyłem się powrotem do domu, jednak w głowie miałem już kolejną wyprawę… Mount McKinley, najwyższy szczyt Ameryki Północnej, maj 2010…
Autor tekstu:
Piotr Lilla
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl