Himalajów trzeba się bać
Zbigniew Bąk
Siadam na zlodowaciałym kamieniu w ten pierwszy, słoneczny poranek i spoglądam z niedowierzaniem i trwogą na Manaslu – Górę Ducha jak nazywają ten ośmiotysięcznik miejscowi Nepalczycy.
Właśnie przed chwilą dowiedziałem się, że nad ranem zeszła potężna lawina na obóz III na wysokości 6800 m n.p.m. i zniszczyła go doszczętnie. Tak po prostu… Dwadzieścia namiotów zniknęło, a razem z nimi nieznany jest los wielu ludzi. Tony śniegu i lodu, które się odłamały z pobliskiego zbocza, nie miały litości. Nad nami niczym rozwydrzone ważki latają helikoptery, które zostały wezwane na ratunek z Katmandu. Obok naszej bazy jest lądowisko, gdzie co chwila lądują z rannymi. Tam w górze, poza naszym zasięgiem dzieje się tragedia, trwa walka z czasem o ludzkie życie.
Jak to się mogło stać? Dlaczego teraz, właśnie w tej chwili? Kto umiejscowił obóz pod tak niebezpiecznym, nieprzewidywalnym zboczem? Myśli cisną się tysiącami, choć wiem, że tam wysoko w górach, pole działania jest wielce okrojone.
*
Nasz zespół dopiero doszedł do bazy. Po wielu dniach trekkingu powoli zaczynaliśmy się aklimatyzować pełni nadziei i wiary na nadchodzące dni. A tu taka masakra!
Pomagamy, jak możemy przy rannych, ale cóż tu na dole człowiek jest w stanie zrobić… Bezsilność jest dobijająca.
Zaczynają zwozić w śpiworach pierwsze odkopane ciała. Te same śpiwory, które miały dostarczyć im ciepła i schronienia przed mrozem, teraz zamieniły się niczym kameleony, w czarne worki, w których spoczywają ich właściciele w ostatniej drodze do wieczności.
Wiele osób, które ocalały, ma połamane kończyny, powybijane stawy. Sylwio Mondinelli – włoski wspinacz tak relacjonuje te wydarzenia: - Obudził mnie potężny cios. W nasz namiot otrzymaliśmy jakby potężnego kopa od jakiegoś olbrzyma. Nasze płócienne schronienie przeleciało razem z nami w powietrzu parędziesiąt metrów. Namiot odbił się od śnieżnego zbocza i znowu pofrunął, kończąc swój lot w małej rozpadlinie.
Dwóch jego kompanów miało połamane ręce, on na szczęście nie doznał większych obrażeń.
Akcja ratunkowa trwa dwa dni, popołudniami jest wstrzymywana ze względu na złe warunki pogodowe. Wychodzimy z pomocą do góry, lecz schodzą już tylko ci, którzy mieszkali w niższych obozach. Powracamy do obozowiska, a ludzie, którzy nas witają, mylą nas z ocalałymi. Tylu zapłakanych osób w górach jeszcze nie widziałem.
Łzy, łzy, łzy.
*
Ze względu na zamknięcie granicy z Chinami i Tybetem większość ekspedycji przeniosło się w tym roku pod Manaslu. Ponad 170 osób, 27 wypraw - wydawałoby się potęga, ale w obliczu natury została zamieniona w zgliszcza.
Na dół zwiezionych zostaje 10 ciał, cztery pozostają na górze nie odnalezione na zawsze. Góra Manaslu ciężko pracuje na swoje czwarte miejsce w rankingu „gór zabójców”.
W nadchodzących dniach ciśnienia nie wytrzymuje i zwija swoje obozowiska większość wypraw i choć droga z linami poręczowymi do campu położonego na 7400 m. n.p.m. zostaje odtworzona, to duch walki zanika w ludziach.
Czy nie powinni zostać, nie odpuszczać? Zemścić się na górze za wyrządzoną tak ogromną krzywdę? Czy powinni odbierać to osobiście jak cios od dużo silniejszego przeciwnika? Traktować górę personalnie?
Nasza ekspedycja zostaje. I choć niektórzy mogą nazwać to bezdusznością, robimy swoje. Zginęło w górach wielu moich przyjaciół i wiem, że nic czasu nie zawróci. Na nic zda się umartwianie, trzeba zakasać rękawy i wspinać się, jak tylko najlepiej potrafimy. W końcu po to tutaj przyjechaliśmy.
Zakładamy obóz I i II, wynosimy depozyty do campu III. W tym samym czasie mobilizują się sąsiednie obozy, agencje, które mają zobowiązania wobec klientów komercyjnych. To oni mają dostateczną aklimatyzację i decydują się na atak szczytowy.
Przez ułamek sekundy nachodzi mnie egoistyczna myśl, aby iść z nimi, nie czekać na zespół, który dopiero przyzwyczaja się do wysokości. Czuję się silny, przebywam w górach wysokich przez pół roku w sezonie, i chęć zdobycia szczytu jest przeogromna. Co wybrać? Sukces, który już potem może nie nastąpić, uściski i gratulacje po powrocie, splendor chwały? Zwycięża jednak solidarność i lojalność wobec ekipy. Na chwilę odpuszczamy.
Jedyny dzień - 25 września, możliwy na atak szczytowy przynosi niewielu wybrańcom zwycięstwo. Po tej dacie góra nie dopuściła już na swój szczyt nikogo. Nastąpiło totalne załamanie pogody: całodzienne opady śniegu, szalejące wiatry, które powyżej 7 tysięcy metrów skutecznie uniemożliwiły wspinaczkę. I choć pozostaliśmy jako nieliczni do końca harując jak woły przy odtwarzaniu tras, obozowisk, naprawianiu mostów z drabin i poręczówek, to wymarzony cel nie został osiągnięty.
Czy zdobylibyśmy szczyt, jeśli przybylibyśmy tutaj wcześniej? Tego jesteśmy niemal pewni. Ale czy nie leżelibyśmy teraz jak inni pod pokrywą wiecznej zmarzliny…?
*
Żeby zrozumieć Himalaje i szanować ich prawa, zrozumiałem że trzeba się ich bać. Trzeba kochać gniewem i gwałtem, zwątpieniem i tkliwością prawdziwej miłości, która nie usypia, lecz dzień po dniu walczy o swoje spełnienie. Żadnych słabości, żadnej rutyny, żadnych przyzwyczajeń. Himalaje są najpiękniejszymi ze wszystkich gór chyba dlatego, że są najpotężniejsze i najbardziej przerażające.
Dodatkowo ośmiotysięczniki to „ciężki kawałek chleba”, wiedzą o tym ci, co choć raz tam pojechali i nigdy więcej nie powrócili w te góry. Za każdym razem tkwiąc gdzieś tam wysoko w malutkim, zaśnieżonym namiociku, ściskając w ręce ledwo ciepłą menażkę z herbatą, obiecuję sobie, że to już ostatni raz, że już koniec z tymi wysokimi, pełnymi niespodzianek górami, wymagającymi wielu wyrzeczeń.
I gdy tylko kończę ekspedycję i zaczynam schodzić w dół, w zielone, pełne życia doliny uśmiecham się do siebie, wiedząc że nic z tego. Po głowie chodzą mi niczym tabuny owiec po hali, plany następnych wypraw. Są tak nachalne, natarczywe, nie dające spokoju, wręcz proszące, żeby którąś z nich wybrać.
Nie pozostaje mi nic innego jak ulec.