W oddali, nieco poniżej mnie, Korytarz Wachański rozszerza się pozwalając wodom tej wielkiej rzeki Centralnej Azji rozlać się nieco szerzej pomiędzy niegościnnymi, czarnymi górami. Uwolnione z uścisku kanionów, gardzieli i przełomów, masy wody swobodnie odpoczywają na dużej przestrzeni nawadniając okoliczne ziemie i dając środki do życia mieszkańcom Sarhade Broghil – ostatniej wioski, do której da się dojechać samochodem. Dotarliśmy tu z Polski po trwającej prawie 14 dni podróży.
Po rozwiązaniu problemów z autem w kazachskim mieście Atyrau od razu udaliśmy się w dalszą drogę. W ciągu nocy udało nam się pokonać drogę do leżącego w pobliżu granicy uzbeckiej miasta Bejneu. Asfalt był czarny jak noc, a jego nawierzchnia równa jak stół, więc nasz, ważący jakieś 4 tony z przyczepką i zawartością, czołg gnał z zawrotną prędkością 120 km/h.
Rankiem 7 lipca naszym oczom ukazał się smuty widok pustyni z porozrzucanymi tu i ówdzie zabudowaniami przypominającymi dekoracje do taniego westernu w stylu socreal. To było Bejneu, a granica leżała jedynie 70 kilometrów dalej. Składała się z kilku rozlatujących się budek i kontenerów oraz placu budowy (zarówno Kazachowie jak i Uzbecy są w trakcie konstruowania nowoczesnych budynków granicznych w tym leżącym pośrodku niczego miejscu). Owe budki i kontenery stanowiły siedliska skorumpowanych, acz miłych, kreatur odzianych w mundury wojskowe, które jednak z nieznanych powodów nie wyciągały rąk po nasze pieniądze. Obywatele ich własnych krajów nie mieli tyle szczęścia i co chwila, z miękkim szelestem, jakiś banknot znajdował właściwie miejsce w wojskowej kieszeni.
Granicę przekroczyliśmy szybko i sprawnie. Naszym oczom ukazał się ponury bezmiar pustyni Uzbekistanu. Tu i ówdzie widać było stacje przesyłu gazu albo pasące się niedaleko jezdni dwugarbne wielbłądy. Ruch był niewielki, a osady ludzkie należały do jeszcze większej rzadkości niż kawałek cienia. Na szczęście udało znaleźć nam się jakiś lokal serwujący lokalną wersję Coca-Coli i Fanty, gdzie w objęciach wiatraka doszliśmy do siebie na tyle, by mimo 52-stopniowego upału kontynuować podróż.
Noc przyszło nam spędzić gdzieś na poboczu drogi łączącej słynną Chiwę z trochę mniej słynnym Urgenczem, gdyż nocleg w niesamowitej i otwartej 24h na dobę twierdzy nie doszedł do skutku. Także zwiedzanie tego klejnotu Uzbekistanu i Azji Centralnej z jego wspaniałymi madrasami (wyższymi szkołami koranicznymi), pałacami, dziedzińcami, ogrodami i murami musieliśmy ograniczyć do pół godzinnego spacerku. Powodem był goniący nas czas. Druga część kompanii wylądowała już bowiem w Duszanbe, a to oznaczało, że mieliśmy względem nich kilka dni opóźnienia (oryginalnie to my mieliśmy przywitać ich na miejscu, a wciąż pozostawało nam do przebycia ponad 1700 km).
Cały następny dzień wypełniła nam podróż przez częściowo zasypane piaskiem, a częściowo dziurami drogi zachodniego i centralnego Uzbekistanu, które wiodą czysto pustynnym terenem, gdzie temperatura powietrza zbliża się do tego, co my zwykliśmy osiągać w piekarniku. Zwiedzanie nie mniej słynnej od Chiwy Buchary także musieliśmy pominąć, gdyż jedyne wolne chwile spędziliśmy na zjedzeniu późnego obiadu oraz długim poszukiwaniu ropy do samochodu, która okazał się być towarem mocno deficytowym. Udało się ją w końcu zdobyć dzięki szczęściu i umiejętnością naszej kierowcy – Darka „Elwooda” Czapko – który przy pomocy poznanego na stacji Uzbeka załatwił na lewo paliwo od jakiejś firmy transportowej. Jedynie dzięki temu byliśmy w stanie jechać dalej.
Nocna podróż ku granicy Tadżykistanu przebiegała w cieniu nierównych dróg, gęsto snujących się po drogach spalin, kierowców uzbeckich, którzy nie wiedzą jak się wyłącza długie światła oraz długich na kilkadziesiąt samochodów kolejek zdobiących okolice mijanych stacji benzynowych.
Na przejściu granicznym stanęliśmy po 2 w nocy tylko po to, by po chwili dowiedzieć się od zaspanego żołnierza, że granica jest zamknięta i że otwierają ją za sześć godzin. Na szczęście będąc równie zaspani jak on i może nieco bardziej przebiegli, udawaliśmy że nic do nas nie dociera i po kilku minutach usłyszeliśmy skrzypienie szlabanu i tak znaleźliśmy się na terminali granicznym. Szybko okazało się, że źródłem szczęścia był pijany uzbecki urzędnik, który miał wielką ochotę porozmawiać z nami w mieszanym niemiecko-rosyjskim dialekcie o życiu i piłce nożnej. Dzięki temu kolejną granicę pokonaliśmy bez żadnych przeszkód.
Duszanbe, gdzie czekała na nas reszta ekipy, osiągnęliśmy 9 lipca w południe. Spotkanie uczciliśmy piwem, zakupami na bazarze oraz długim snem. Następnego dnia wyruszyliśmy dalej, ku granicy afgańskiej. Droga wiodła przez malownicze, ale bardzo spowalniające auta serpentyny, wijące się pomiędzy ogromnymi szczytami Pamiru nieco powyżej rozszalałymi wodami Amu Darii.
Granicę tadżycko-afgańską z powodu krótkiego postoju w miejscowości Garmczaszma, gdzie podarowaliśmy zaprzyjaźnionej szkole mapy i książki do nauki angielskiego, przekroczyliśmy 11 lipca na kilka minut przed zamknięciem. Naszym oczom ukazał się spokojny górsko-pustynny krajobraz upstrzony kilkoma wrakami transporterów opancerzonych – pamiątek po sowieckiej interwencji z lat 80-tych XX wieku.
Miasteczko Iszkaszim leżące kilka kilometrów za granicą okazało się miejscem przymusowego noclegu. Bez uzyskania odpowiednich pozwoleń policja nie chciała nas puścić dalej. Zmuszało nas to do skorzystania z wymuszonego i drogiego noclegu tym bardziej, że o naszym przybyciu wiedział w najbliższej okolicy już chyba każdy, gdyż nasze pojawienie się na bazarze wywołało ogromną sensację i na tyle niebezpieczne gromadzenie się tłumu, że szef policji nakazał natychmiastowe przestawienie maszyn w pobliże komendy. Nic groźnego się oczywiście nie stało, ale przez moment wyczuwaliśmy rosnące w powietrzu napięcie, w którym mieszała się ciekawość z wrogością.
Załatwienie wszystkich pozwoleń wymagało od naszego tłumacza – Jakuba Gajdy – wielokrotnego przemierzania tych samych ścieżek, uczestniczenia w rozmaitych męczących spotkaniach i rozmowach, ale w końcu wszystko udało się załatwić w jeden dzień. W międzyczasie reszta drużyny zajmowała się przepakowywaniem dobytku, dokupywaniem jedzenia na bazarze i próbami uruchomienia modemu satelitarnego, który za żadne skarby nie chciał działać, mimo iż miał bezbłędnie pracować zaraz po podłączeniu do komputera. W chmurach pyłu, snopach reflektorów i ogólnym chaosie wyjechaliśmy z Iszkaszim wieczorem 12 lipca tylko dzięki uporowi i podpisaniu oświadczenia, że mimo krytycznych uwag policji o stopniu bezpieczeństwa na drogach w nocy, decydujemy się jechać na własną odpowiedzialność. W sumie może lepiej było zostać, bo daleko i tak nie ujechaliśmy. 20 kilometrów za miastem jednej z nieskończonej ilości awarii po raz kolejny uległa przyczepka. Na nocleg dotarliśmy grubo po północy. Dotarcie do leżącego 220 km od Iszkaszim Sarhade Broghil, gdzie kończył się etap samochodowy zajęło nam dwa dni…
Jest 14 lipca 2010 roku. Wokół nas jedyne źródło światła stanowią gwiazdy oraz znajdujący się w pierwszej kwadrze księżyc. Wszechobecną ciszę pierwotnego świata mącą głośne śpiewy i pobrzękiwania gitary. To nasza ostatnia noc z Darkiem „Elwoodem” Czapko. Jutro nasza kompania wraz z karawaną zwierząt wyruszy w dalszą wędrówkę na wschód, a Darek pozostanie we wsi, by naprawić swój motor i inszallach („jeśli Bóg da” – jak mówią Afgańczycy) dogonić nas później gdzieś w Małym Pamirze. Tego wieczoru nikt z nas nie myśli jeszcze o czekających nas następnego dnia negocjacjach cenowych związanych z wynajmowaniem zwierząt, ustalaniem ile kilogramów konie mogą wziąć na grzbiet, radzeniu sobie z buntami tragarzy, przekraczaniem zimnych brodów i wysokich przełęczy czy zwyczajnym zmęczeniem i niesnaskami międzyludzkimi. Wszyscy bawią się dobrze i śpią snem sprawiedliwych...
Bieżące informacje z wyprawy można znaleźć na http://afganistan2010.navigeo.pl/blog/
Sponsorzy wyprawy: wp.pl i navigeo.pl.