Marek „Regan” Raganowicz
Zaciągam się słodkawym dymem i zaraz kaszlę próbując utrzymać go w płucach. Krztusząc się, wyrzucam nosem drogocenną chmurę, a Dave z pobłażliwym uśmiechem rzuca:
- tak, tak bro..., to prawdziwe kalifornijskie ziele, a nie żaden chłam...
Aaron potakująco kiwa głową, bo właśnie jest na wdechu, a Matt - jak zwykle - nic nie mówi. To dopiero mój drugi dzień w Dolinie, a już chwytam za nogi Nirwanę na porannym „Safety Meeting”. Moje nienawykłe płuca odrzucają zaloty marianny, ale sam też czuję się z tym nienaturalnie - trochę jakbym marnował te kalifornijskie delicje. Opuszczam następne sztachnięcia, bo niedługo mam wbić się w ścianę, więc nie chcę przeginać. Musiałbym nieźle poćwiczyć, żeby dojść do formy chłopaków i to nie tylko we wdechu, ale również we wspinaniu (właśnie wrócili ze wspólnego przejścia Virginii w 26 godzin). Leniwie wracamy do stolików cafeterii przedzierając się przez rozkrzyczane gromady japońskich turystów i oldschoolowych harleyowców z siwymi brodami a’la ZZ Top. Tom - Fotograf właśnie kończy pokaz zdjęć z ostatniej sesji i zbiera się na swoją miejscówkę na moście. Reszta kończy gadanie i wychodzi ustępując pola tym bezimiennym masom, które przyjechały podziwiać wodospady, dziką przyrodę i oswojone zwierzaki. Ekipa z cafeterii przenosi się na okoliczne ściany, polanę i most pod El Capem, czyli miejscówkę Toma – Wielkiego Maga Sezonu w Yo. Tam...? – bieżące komentarze o postępach na Wielkim Kamieniu, towarzyskie plotki, historie sprzed lat, King Cobra i chipsy z salsą.

Fot. Tom Evans
South Seas zaczęła mówić do mnie wbrew kawiarnianym poradom i rekomendacjom. Jakoś tak sama z siebie, prosiła się o przejście swoją długością, dzikością linii i przewieszeniem. Zawsze chciałem długo być w ścianie, więc kiedyś musiał przyjść na to czas. Spakowałem się na 14 dni, ale przyszło mi siedzieć o 2 dni dłużej i jeszcze dodatkowy biwak pod ścianą na noc przed wejściem - nie szkodzi, właśnie tego szukałem...
Przebierając nogami w powietrzu, podwieszony do spita na szóstym stanowisku, znowu walczę z rurkami portaledge’a próbując rozłożyć kolejny biwak. Jest już po 22-ej, kiedy wchodzę do śpiwora i nawet nie zamierzam nic gotować - przegryzam batona i zamykam oczy. Czekałem na ten piąty wyciąg i myślałem o nim, wyobrażając sobie, że jeśli jest kluczowy na drodze i zrobię go clean, to nie będę musiał używać młotka. Rozczarowanie - haki wbijałem już w pierwszym dniu, ale za to najtrudniejszy wyciąg puścił w czystym stylu mimo, że poleciałem przy spotkaniu z rozwierającą się pod obciążeniem płytką. Nie ustąpiłem jednak i poprawiając ustawienie kostki dostałem się do pewniejszej rysy nie sięgając po młotek. Wtedy ogarnęła mnie euforia radości z pokonania kluczowego miejsca, ale już parę metrów wyżej znowu wisiałem na ciągu sky hooków, a wiatr szarpał linami przerażajac mnie wyobrażeniem o samoczynnym wypięciu pękatego i locie razem z nim. Złudna radość i pusta nadzieja zawsze maltretują mój umysł, więc tym razem – wpinając się do stanowiskowych nitów – przezornie stłumiłem eksplozję poczucia zwycięstwa. Wiadomo przecież, że to dopiero część ścianowej roboty, teraz trzeba zjechać, wyciągnać przeloty, wyholować wory i...dopiero spać. To znaczy jeszcze wcześniej rozkladanie portaledge’a i cały biwakowy bałagan. Zaraz potem, pierwszy raz na tej drodze, zaczynam słyszeć własny głos:
No i czego ci więcej trzeba? Jakie masz alternatywy?
- Noc w sieci z twarzą niebieską od monitora?
- Poranek w biurze? (Wczoraj nie zdążyłem wyjść z pracy).
- Obce godziny w jakiejś w fabryce? (Przykręcam śruby na taśmie jak Charlie Chaplin).
- Czy poranek przed czarodziejskim lustereczkiem, które właśnie zaczyna odpowiadać, kto jest najszczęśliwszy w świecie?
Brrrrr... lepiej już nie ciągnąć tego wątku, bo jeszcze kawał ściany przede mną. No, może jeszcze tylko.....
- W fotelu z gazetą w ręku – to jest największe dno. Te wszystkie tragedie, oszustwa, plotki, sztuczne uśmiechy i sofistyczne wywody.
Na całe szczęście, na biwakach w ścianie nikt nie dostarcza gazet.
Następne dni minęły zupełnie niepostrzeżenie. Codziennie kładę się rozsmakowując odpoczynek i niezwykłą scenerię wkoło mnie. Na kolację herbatka, kabanosik, rosołek, a później śpiworek i sen. Czasami tylko, budzi mnie wyjący w oddali samotny kojot, ale przewracam się tylko na drugi bok - sny o potędze są silniejsze. Po biwaku - jak zwykle - wstaję przed świtem. Troche piszę – później kawka i owoce z pełnoziarnistym batonem. Jak codzień, leniwie zabieram się do następnego wyciągu. Z hakowego amoku wybudzają mnie tylko krótkie, ale emocjonujące loty. Pierwszy zdażył się na ciągu starych rivetów. Poprostu pękło łączenie drucianej pętelki, którą tuż przed drogą kupiłem w miejscowym sklepie. Lecąc miałem wizję wyprucia całej drabiny nitów, z której szczytu właśnie odpadłem, ale nieoczekiwanie zaraz zatrzymałem się na następnym drucie zaciśniętym na innym prehistorycznym kawałku pręta - czasami nawet ja mam szczęście. Najgorsze jednak było małpowanie do nita, który utrzymał mój lot. Chyba ze strachu, zupełnie spersonalizowałem go zaklinając ze wszystkich sił swoją nieudolną magią sympatyczną:
- Kochany, teraz tylko nie rób żadnych jaj i poczekaj – zwyczajnie kurwa nie pękaj..., jeszcze parę chwil i odciążę cię...
W sekundzie stałem się leciutki jak piórko na wietrze, po prostu siłą woli zbiłem wagę ciała i nawet powietrza nie wciągałem. Moje ruchy były płynne i falowałem po linie jak Billy Eliot w Jeziorze Łabędzim. Stałem się ideałem lekkości tak, że mógłbym stanąć w Sevres obok wzoru metra... Udało się! Chciałem go pocałować z radości, ale przecież... nie będę całował się z kawałkiem drutu.

Fot. Tom Evans
Następnym razem było dłużej i z wyrywaniem misternie utkanych przelotów. Zaraz po trudnym wahadle, które opłaciłem strachem i zwątpieniem w morzu bezsilności, wszedłem w rysę o umiarkowanych trudnościach. Na początku z lękiem wyciągałem przeloty spod siebie, bo chciałem w zamian uniknać problemów przy późniejszym czyszczeniu wyciągu. Powiesiłem się na starym headzie i założyłem coś solidnego. Właśnie wpinałem ławkę, kiedy poczułem, że żołądek podchodzi mi do gardła, a kolejne szarpnięcia oznaczają wyrywanie osadzonych punktów. Wreszcie zatrzymałem się na przedostatniej kostce, która uratowała mnie przed koniecznością powtarzania kowbojskich tricków na wahadle i dalszym lotem w nieznane. Wysoko w górze wisiał mój solidny cam z założonym karabinkiem – musiałem polecieć dosłownie na sekundę przed wpięciem się do niego. Pech. Szybko obandażowałem palec obdarty ze skóry i ponowne zabrałem się do feralnej rysy obiecując sobie, że to był już ostatni lot.
Obietnicy jednak nie dotrzymałem, bo dwa wyciągi wyżej, kolejna płyta wyrzuciła mnie z dużym camem i choć nie wyglądała na ruchomą, to jednak drgnęła pod obciążeniem. To już było ostatnie odpadnięcie, choć jeszcze parę razy byłem blisko oderwania się od ściany. Wspinanie bez lotów zawsze pociągało mnie do spekulacji o tym, że można byłoby zrobić taką drogę bez liny. Całe szczęście, to tylko myśli błądzące w znudzonych zwojach otumanionej głowy...
Od paru dni przyglądałem się zespołowi idącemu za mną. Bujali się na małpach, krzyczeli i pędzili do góry w liczbie 5-ciu wojowników pod wodzą Aarona (nie tego z Safety Meeting) i Jake’a. Właśnie tak. Napierali do przodu jak rzymski legion, aż w końcu dopadli mnie na półce, gdzie spędziliśmy razem biwak. Jakoś trochę nieswojo czułem się w nieoczekiwanym towarzystwie takiego „tłumu”. Zaczęły się telefony do żon, dziewczyn, sekretarek, biur. Odbierali wiadomości, instruowali asystentki jak negocjować, ile prowizji można dać pośrednikom, na jakie warunki zgodzić się i kiedy zerwać rozmowy bez żalu porażki. Żony i dziewczyny wysłuchały czułych słów i sakramentalnych odpowiedzi – „ja też”. Zaraz potem nadszedł czas na browary i trawę. Częstowali mnie jednym i drugim, ale grzecznie odmówiłem, bo na szczyt nikt by mnie nie zaniósł. Zresztą nie żałowałem, zhaczenie następnych paru wyciągów było jak głębokie sztachnięcie – niczego więcej nie potrzebowałem. Moi goście ciągnęli ze sobą całkiem spory zapasik – po dwa piwka na głowę dziennie, co oznaczałoby, że weszli w ścianę z 50-cioma King Cobrami – nieźle. „Mariana” nie było aż tyle, ale podobno i tak płuca pracowały każdego wieczoru. Rano obudziło mnie ich chrapanie, więc zaraz zebrałem się do wspinania. Później przepuściłem ich na drugim wyciągu. Pomknęli do góry zostawiając mnie w ciszy i tylko raz jeszcze spotkałem Aarona na ktorymś stanowisku.

Fot. Marek „Regan” Raganowicz
W ostatnich dniach zrobiło się zimno – przenikliwe, udręczające, wstrząsające dreszczami. Zaczęło się deszczem i chmurami, a zostało lodowatym wiatrem o dzikich podmuchach. Zapomniałem o kalifornijskim słońcu ubierając na siebie wszystko co miałem – nawet czapka sie przydała. Najbardziej jednak cierpiały moje przemrożone ręce. Połamane paznokcie i obdarta skóra ze strupami rozrywanymi zawsze w tych samych miejscach, usztywniały palce i zmuszały do bolesnej gimnastyki każdego ranka zanim mogłem cokolwiek zrobić. Nabrzmiałe od opuchlizny dłonie zaciskałem i prostowałem niemal ze łzami w oczach. Regularnie co noc, budził mnie rwący ból, mimo że wieczorem brałem środki uśmierzające. Otwieranie karabinków i grzebanie w metalowym sprzęcie okupowałem stłumionymi jęknięciami. Powoli miałem już dość i chciałem uciec z tego morza samotności. Jeszcze parę dni i zacząłbym słyszeć głos Barbary Streisand... Nawet kawa zaczęła się kończyć, więc zdecydowanie przyszedł już czas na szczyt. Został mi jeszcze ostatni biwak w niesamowitej scenerii najwyższej partii ściany na dwa wyciągi przed końcem drogi. Było naprawdę wysoko i niemal mistycznie – czułem zmęczenie i spokój spełnienia mimo, że jeszcze następnego dnia ostatnie metry były trudne, a wciąganie worów pochłonęło resztki sił.
Mimo głodu i zimna, charakterystyczne syknięcie otwieranej puszki i łapczywe wychylenie King Cobry na szczycie, sprawiło mi ogromną przyjemność. Może dlatego, że sobie na to zasłużyłem? A może, to tylko takie subiektywne poczucie? Odpocząłem, przepakowałem wory i przy zachodzącym słońcu zacząłem zejście. Chociaż może odwrotnie? Może to już była jakaś forma następnego podejścia – tak tylko... „chwilowo w dół”. Przecież ostatecznie, każda droga zaczyna się i kończy na innej górze, bo plany rodzą sie na szczycie, a wspinanie zaczyna w marzeniach...
Więcej: GÓRY, nr 9 (160) wrzesień 2007 r.