Kilka wiszących, kilkutonowych kolumn, po których musieliśmy przejść, napędzło nam takiego stracha, tak że mamy wrażenie, że wykorzystaliśmy kolejne z naszych kilkunastu nadprogramowych „żyć” ;-). Wspinaliśmy się też w ciągłym strachu przed deszczem, bo prognozy dawały nam tylko jeden dzień, a w pewnej chwili znaleźliśmy się wysoko, na wielkich (tarciowych) płytach, po których wspinaczka w deszczu byłaby po prostu niemożliwa. Tymczasem zjazdy też nie były opcją, mamy bowiem bardzo mało sprzętu - zaledwie kilka haków i brak możliwości osadzenia spitów - a przecież z czegoś zjeżdżać trzeba. Jednym słowem wycof byłby skomplikowany.
Wspinaliśmy się więc pod presją. Nad ranem drugiego dnia (po cieplutkim biwaku w jednym śpiworze - BTW w ostatnich dniach zrobiło się tu wybitnie ciepło). Wał chmur burzowych (ciemno-szare wstęgi znaczy leje ;-) zatrzymał się nad najbliższą granią, a my z przerażeniem oglądaliśmy kolejny spektakl z cyklu „zderzenia żywiołów”. Od jego rezultatu zależało teraz bardzo wiele. Wschodzące słońce poranka (nad nami) zmagało się z rozległym frontem burzy.
Więcej na:
www.verticalvision.pl