O złotej erze polskich wypraw w góry wysokie, wspinaczkach z czołowymi postaciami krajowego środowiska alpinistycznego i przygodach w starym dobrym stylu – gdy bycie twardym zastępowało sprzętowe niedobory – opowiada WALENTY FIUT.
Walek pod Dhaulagiri w 1979 roku, fot. Wojciech Kurtyka
ZACZNĘ STANDARDOWO – JAK ROZPOCZĘŁA SIĘ TWOJA PRZYGODA Z GÓRAMI?
Początek mojego wspinania nie był standardowy. Nie uczęszczałem na kurs wspinaczkowy, ani teoretyczny, ani praktyczny. Nie byłem też zapisany do żadnego klubu. W 1966 roku zostałem wcielony do specjalnej jednostki wojskowej. W tym czasie państwo polskie, w ramach walki z Kościołem, powoływało niektórych studentów teologii do wojska, aby w ten sposób odciągać nas od wybranej drogi. W tej samej kompanii służył ze mną Jurek Popiełuszko. Znaliśmy się bardzo dobrze. Wspaniały kolega – dobrze grał w piłkę nożną, w towarzystwie wesoły i z humorem. Jurek wyjątkowo poważnie traktował swoje powołanie. Najbliższy kolega w drużynie, Gienek Kwieciński, miał kilka książek o tematyce górskiej, między innymi Moje góry Waltera Bonattiego. Czytałem je z ogromną przyjemnością w wolnym czasie. Jednak mieliśmy go bardzo mało. Oficerowie dawali takie zadania, aby żołnierzom odechciewało się myśleć. Zamiast przepustek niejednokrotnie uszczęśliwiano nas specjalnymi apelami, czy też wielokilometrowymi marszobiegami, w dzień i w nocy. Pierwszy raz na urlop wyjechałem dopiero po roku.
Po powrocie z Dhaulagiri; fot. Elżbieta Fiut
GIENEK BYŁ TWOIM PIERWSZYM PARTNEREM WSPINACZKOWYM?
Tak, jeszcze podczas służby wojskowej umówiłem się z nim na wspinaczkę w Tatrach w następnym sezonie letnim. Później, na drugim roku studiów teologicznych, poinformowałem rektora o swoich zamiarach. Po kilku dniach dostałem odpowiedź. Niestety negatywną. Zakończyłem więc semestr i poprosiłem o urlop.
Kilka dni później zjawiłem się w Małym Cichym, gdzie spotkaliśmy się z Gieniem w chałupie Józi Pawlikowskiej. Zapakowaliśmy plecaki i nazajutrz wczesnym rankiem ruszyłem pieszo na Taborisko, przez Rusinową Polanę i Wodogrzmoty. Gieniu dojechał po południu. Rozbiliśmy namiot. On znał już kilku wspinających się kolegów, więc od Wojtka Jedlińskiego udało mu się pożyczyć brakujący sprzęt na naszą pierwszą drogę.
Rano wystartowaliśmy w kierunku Mnicha. Podchodzenie skończyło się na małej półce, ponad którą piętrzył się niesamowity kant skalny. Byłem zupełnie zielony i nieprzygotowany do takiej wspinaczki, ale Gieniu wiedział, że jestem bardzo sprawny, i wierzył, że dam sobie radę.
PAMIĘTASZ, JAKIM SPRZĘTEM DYSPONOWALIŚCIE?
Związaliśmy się pożyczoną liną sizalową – była wyjątkowo szorstka i sztywna. Gieniu zrobił mi z niej szelki na ramionach i związał w pasie. Do szelek przywiązałem przerobiony zwykły młotek, na głowę założyłem kask budowlany. Na nogi musiały wystarczyć tak zwane pionierki, w jakich wówczas chodziło się do szkoły. Gieniu oznajmił, że idzie pierwszy. Podczas wspinaczki miał wbijać haki, wpinać w nie karabinki i przepuszczać przez nie linę. Ja miałem wypiąć karabinki i wybić haki tak, aby nie spadły w przepaść.
Jeszcze podczas przygotowań i na pierwszym wyciągu gwałtownie popsuła się pogoda. Ciemne chmury obniżyły się na wysokość tatrzańskich szczytów. Robiło się coraz zimniej. Gieniu szedł z cienką książeczką. Od czasu do czasu wyjmował ją z kieszeni, aby coś sprawdzić, i ruszał dalej. To był przewodnik Józefa Nyki. Na drugim wyciągu poruszał się bardzo wolno. Okazało się, że na tym kancie trzeba pokonać prawie pionowe szczeliny. Niestety nie mieliśmy przy sobie grubych haków, więc Gieniu postanowił się wycofać. Był trochę wnerwiony, że nie mógł przejść tego odcinka, ale mądrze postąpił. Zjechaliśmy na półkę. Nie na ósemce czy na rolce, tylko w kluczu, bezpośrednio na linie, która tak mocno wpijała się w ciało, że niemal paliła skórę.
Po zejściu z Kotła Zachodniego – zimowa wyprawa na Everest. Od prawej” Alek Lwow, Marian Piekutowski, Janusz Mączka, Krzysiek Wielicki i Walek Fiut.; fot. arch. autora
WRÓCILIŚCIE NA TABOR?
Nie, po krótkiej przerwie Gieniu stwierdził, że skoro nie udało się Kantem Hakowym, to może wejdziemy na Mnicha Kantem Klasycznym. Wspinaliśmy się w trudnych warunkach – padał deszcz ze śniegiem i wiał silny wiatr. Przemokliśmy. Byliśmy zziębnięci, ale szczęśliwie dotarliśmy do szczytu. Dopiero w zejściu zrobiło się nam cieplej. Pamiętam dokładnie ten dzień, chociaż minęło już 55 lat.
Rozmawiał / ANDRZEJ MIREK
* * *
Tekst w całości przeczytasz w 298 (1/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można też kupić w naszej księgarni Książki Gór > link