facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2018-01-02
 

Góra martwych ptaków

Na szczęście jesteśmy na tyle wysoko, że nic poważniejszego nie może już nam zagrozić. Staram się iść skośnie w kierunku przełęczy. Wyglądająca z daleka na zupełnie przystępną ścianka stopuje mnie na dłuższą chwilę. Trzymające się nie wiadomo na czym, spore pakiety skały, po których muszę przetrawersować, widmo lotu z tym wszystkim do kominka poniżej. Wychodzę z trudności solidnie zgrzany. Następnym wyciągiem osiągamy krawędź przełęczy. Serak pozostaje pod nami, ale nie wchodzimy na szerokie siodło, lepiej będzie iść od razu granią. Czekam na chłopaków. Zajęty od rana wspinaniem z widoków za wiele nie zobaczyłem, teraz niebo zasnuwają chmury. Kocioł jest już głęboko pod nami, staram się nie myśleć, że trzeba będzie jeszcze kiedyś po tym wszystkim zjechać. W głowie pojawia się tekst piosenki T Love – „więc o co ci chodzi, jest super, jest super”. Godzina 12:30, ciągnięcie sześćdziesięciometrowej liny nadwyrężyło moje siły, więc teraz Andrzej zakłada szpej. Nad nami stromy, lodowy stok. Teren nadaje się na lotną, więc chowamy jedną żyłę. Kolega rusza dziarsko lewą krawędzią, gdzie są skałki. Gdy się da, zakłada przeloty, a co jakiś czas montuje stanowisko, żebyśmy mogli się spotkać i przekazać mu zebrany sprzęt. Końcowe metry przed pierwszą kulminacją okazują się wyjątkowo kruche. Pewnie po lodzie byłoby szybciej, ale to już musztarda po obiedzie. „Szpiczasty wierzchołek” po drugiej stronie przełęczy, który jakoś uparcie nie chciał się zapaść, w końcu jest poniżej nas. Ostatni odcinek zabrał trzy godziny. Grań przed nami, dwa potężne zęby skalne, kilka mniejszych turniczek i na koniec stromy śnieg w kopule szczytowej. Wszystko mamy jak na dłoni. W pionie jeszcze dobrych kilkaset metrów. Wyglądające zza chmur słońce z wolna zaczyna się obniżać, już czuję na sobie chłód nocy. „Pewnie tam gdzieś, pod kopułą czeka nas biwak” – mówię na głos. „Jaki biwak?! Bez śpiworów?!” – oburza się na to Andrzej – „pozamarzamy”. Spoko, myślę sobie, w nocy też możemy iść i rzeczywiście będzie cieplej. Pierwszą turnię obchodzimy od prawej. Oświetla nas nie dające już za wiele ciepła zachodzące słońce. Wojtek na styku zalanego czerwienią śniegu i błękitu nieba. Na przełączce powyżej zakładamy spodnie ochronne. Andrzej żarliwie pośpiesza, że niby jeszcze za dziennego światła możemy być na szczycie, prawie mu wierzę. Ale już za chwilę staje się jasne, że to jest raczej niemożliwe, następna turnia okazuje się już nie być taka łatwa.

 

 

               Wspinanie w skale nie najlepszej jakości                                 Niczym Marko Prezelj

                                                                                                                            fot. Andrzej Głuszek

 

Po stromym śniegu podchodzę pod sam skalny wierzchołek drugiej turni.
     – Co, chcesz to obejść po prawej? – woła Wojtek, spoglądając na stromy lód i kruszyznę, prowadzącą do grani za turnicą, z której wiszą dwa seraki. Coś mu odburknąłem ogarnięty jeszcze wizją jasności na szczycie. Spod skalnego wierzchołka schodzę nieco w prawo na kruche skały, ale zaraz wywijam trawers w prawo na skalny występ już za wierzchołkiem.
     –Nieee – wyrywa mi się jęk. Patrzę w dół na pionową, oświetloną z boku skałę i na dwa straszne nawisy wiszących nad przepaścią seraków. Dalej są strome skały i daleko śnieżna grań do szczytu. Nie mogę tędy zejść, bo cały sprzęt został już za mną. Nie mam już karabinków, ani pętli.
     – Co tam? – krzyczy Łukasz.
     – Dupa – mruczę, ale chyba to usłyszał.

     Jestem rozczarowany, że jeszcze tak daleko do wierzchołka. Wracam i teraz dopiero widzę, co przeszedłem kilka minut temu. Przewieszone skały, klinowanie dziab w ryskach i odciągi. Gdy dochodzę na drugą stronę turni, decyduję się na zejście parchem, by ominąć seraki na grani. Pod pierwszym z nich wbijam haka i ściągam Wojtka. Robi się ciemno. Próbuję przedrzeć się przez nawis, ale jest przewieszony i wysoki. Wbijam czekany, ale w ogóle nie trzymają, więc trawersuję jeszcze kruszyznę w prawo i wchodzę w kominek wyżłobiony między serakami. Chwytam się głazu na grani, podciągam i gdy już mam na nim nogi, czuję że się rusza.
     – I jak tam jest? – pyta Wojtek.
Widzę śnieżną grań na przełęcz, dalej skały i daleki szczyt.

 

 

Ominięcie kruchym terenem wiszących na grani nawisów zajmuje nam parę godzin. Stojąc długie dziesiątki minut w jednym miejscu, staram się przestawić na tryb nocnego biegu wydarzeń. Światełka kolegów błądzą gdzieś daleko po jakichś dziwnych lodowych formach. Ja też nawet w bezruchu nie wyłączam czołówki. Jaskrawe, odbite od śniegu światło pomaga oddalić sen. Myślę cały czas o widoku z wolna znikającej w ciemności liny, wtedy będę mógł przez chwilę rozgrzewkowo się poruszać. Za turnią Andrzej idzie ostrzem grani, trawersuje jakieś skałki i kolejną sporą turniczkę. Gdy dochodzę do nich ponownie, siedzą na sporej śnieżnej półce. „No to co? Kiblujemy tu?” – słyszę. „Spoko, czemu nie.” Zabieramy się za układanie kamieni i szpeju w jakie takie siedzisko.

 

 Ostatnie chwile słońca na południowo-zachodniej grani
Ostatnie chwile słońca na południowo-zachodniej grani

  fot. Łukasz Depta


Patrzę na stopy – są zawinięte w polar i wsadzone do plecaka. Nie jest bardzo zimno, ale najwyraźniej krew płynie wolniej, bo siedzimy dygocząc i kiwając się. Myśl o wbiciu się w zamrożone skorupy otępia jeszcze bardziej. Dziwny jest ten wysoki świat – człowieka ogarnia marazm. Po prostu nic się nie chce. Z nosa zwisa mi śpik, ale nie mam woli, by wyjąć rękę i go zerwać. Wojtek chce, bym sprawdził która godzina, a ja rozpędzam się przez piętnaście minut, by wsadzić dłoń do kieszeni spodni, gdzie mam zegarek. Powoli dnieje. Łukasza przewiało od lewej, a z Wojtka spadła NRCeta. Teraz czekamy w milczeniu na słońce. Dygocząc. Pułap mgieł chlupocze w dolinach. Ostatnie gwiazdy rozmyły się. I wreszcie patrzymy jak szczyty, gdzieś bardzo daleko, stają się różowe. Potem nasz Honbrok, jeszcze przez chmurę, ale jednak łaskocze nasze twarze, potem zalewa cały otaczający nas lodowo-kamienny świat.

 

Będące jak na razie tylko numerkami na mapie Jerzego Wali niezdobyte szczyty w Honboro Group

Będące jak na razie tylko numerkami na mapie Jerzego Wali niezdobyte szczyty w Honboro Group

fot. Łukasz Depta

 

1 | 2 | 3 | 4 | 5 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-03
Tylko w GÓRACH
 

Przygoda na Sidleyu

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com