Tej nocy, kiedy dotarliśmy do Utsjoki, spłonęło Biuro Informacji Turystycznej. Punktualnie o 9.00 stanęłam w tym samym miejscu, gdzie wieczorem zastałam odręcznie napisaną kartkę „Proszę tu nie biwakować” i zgłupiałam. W środku śnieżnego pola (równie białego jak cały otaczający mnie świat) sterczała rura, pewnie resztka piecyka. Śnieg wokół był niewytopiony, nieokopcony nawet, może świeży… Byłam rozczarowana. Zdezorientowana. Liczyłam na tę informację. Miałam mnóstwo pytań. Za Utsjoki wchodziliśmy w nieznany teren. Bez znakowanych szlaków, bez schronisk. Nie mieliśmy nawet dokładnych map.
Na odcinku 250 kilometrów są tylko 3 schrony; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
ŚWIĘTA GÓRA SAAMÓW
„Idźcie 4 kilometry na południe, nad jeziorem traficie na ślad skuterów” – powiedział lekko zakłopotany mężczyzna, który poprzedniego wieczoru na szosie znienacka zaoferował nam nocleg, a potem, przypadkiem (?) spotkany w sklepie obniżył cenę pokoju tak, że namiot przestał nas kusić. Teraz był tu. Rozmawiał z policjantem, śmiał się. Dzisiaj – pomyślałam – nagle wszystko to wie, a przecież pamiętałam, że jak spytałam wczoraj… W jego spojrzeniu, w uśmieszku pojawiało się coś, czego nie chciałam rozumieć. Chytrość – to byłoby zbyt proste słowo. Pomógł nam, wyspaliśmy się bardzo wygodnie, po prostu wiedział więcej niż my.
Dwa dni później podobnie spojrzał na nas rosomak. Nie bojąc się, niespiesznie zbiegł w dolinę Tany i znikł. Przekroczyliśmy rzekę trochę dalej, po śladzie jakiegoś skutera. Lód był w tym roku cienki, poprzerywany pasmami wody. Jedyna ścieżka, którą znaleźliśmy na mapach, prowadziła stamtąd pod Rásttigáisę. Święta góra Saamów wydawała się niepozorna, chociaż wznosiła się o 500 metrów ponad inne wzgórza. Nie chcieliśmy wcale na nią wchodzić, niepokoić jej czy zdobywać. Wykorzystaliśmy tylko ścieżkę, żeby przejść przez brzozowe laski. Powinna była wyprowadzić nas na płaskowyż, na którym, jak sądziliśmy, można iść, dokąd się tylko chce.
Pierwszy dzień był bardzo zwyczajny. Zabiwakowaliśmy w osłoniętym miejscu, wśród drzew. Ranek też był spokojny, padał śnieg. Wyżej wiało. Na Rásttigáisie siedziała lodowa chmura, wędrowaliśmy wśród wyrzeźbionych przez wichury zasp, wywianych skał.
Orientacja nie jest trudna ;-) fot. Katarzyna Nizinkiewicz
BŁĄD I FURIA
W południe usiedliśmy, żeby zjeść, ale to chyba było złe miejsce lub czas. Wiatr rósł. Śnieg ruszył, zaczął płynąć ponad stokami, omywać skały, wirować w zaspach za głazami, wiercąc tam dziury. Dotknął też mnie, szarpnął, wyrwał mi z rąk torebkę po serze i poniósł ją do podnóża góry. „José!” – krzyknęłam zajęta trzymaniem termosu. „Goodbye” – powiedział niefrasobliwie José torebce. Wiedziałam, że to błąd, że rozgniewamy tym Świętą Górę, ale było za późno. Zanim złapałam kurtkę, zanim pochowałam inne ruchome rzeczy, skrawek folii wędrował już na szczyt.
Zrobiło nam się nagle bardzo zimno. Ruszyliśmy, żeby się rozgrzać. Przełęcz z daleka wyglądała na stromą. Z bliska – nie wiadomo. Wpadliśmy w śnieżny tuman jak w bęben pralki. Pokonanie grani zajęło nam kilka godzin, tej drogi za nic byśmy nie powtórzyli. Podejrzewam, że chodziliśmy w kółko. O zmierzchu znaleźliśmy się, nie wiem nawet jak, po drugiej stronie, na gładkim, wywianym lodzie, co jakiś czas drapniętym płozą skutera. Trzymaliśmy się tego śladu kurczowo, nic więcej nie widząc. Rysy w lodzie pojawiały się i nikły. Teren się wypłaszczył.
Gdzieś niedaleko powinniśmy trafić na schron. Nie wiedzieliśmy, czy jest otwarty, ale mieliśmy nadzieję, że tak. Był moment, kiedy poczuliśmy dym. Huczało wtedy tak, że się nie dało rozmawiać, więc każde z nas oddzielnie uznało, że to złudzenie. Niemożliwe, żeby ktoś oprócz nas tu był! José wypatrzył dalszy ślad płozy i, śledząc go, odeszliśmy jeszcze kilkaset metrów. Niepotrzebnie. Zmierzch gęstniał. Chmury nie rozwiewały się, wichura wbita w przełęcz wyła jak pociąg.
Rozbiliśmy biwak w sztormie, w huraganie, bez żadnej osłony. Wszystko, co mieliśmy, poszło na umocowanie odciągów, a pomimo tego namiot miał raczej nietypowy kształt.
Biwak w sztormie, huraganie, bez żadnej osłony; fot. Katarzyna Nizinkiewicz
Nocą jeden przedsionek kompletnie zasypało. Stłoczone i przyciśnięte do ścian śpiwory pozamakały. Byliśmy oblodzeni. Zamarzły przemoczone wieczorem rzeczy. Zdecydowaliśmy się wrócić, ale nocą wiatr zmienił kierunek i teraz wiał nam w twarz. Niemal się nie przesuwaliśmy. Okulary obrosły lodem. Zmieniliśmy je na zapasowe, ale wystarczyły tylko na chwilę. Słońce raziło. Tuman pędził wprost na nas. Na moment ponad nim pojawiła się Rásttigáisá. Piękna, gładka, nakryta woalką z lodu. „Odwrót, frajerzy!” – powiedziała. „Na północ! Czyż nie taki był wasz plan?”.
Katarzyna Niznikiewicz
Jak zakończyła się ta polarna przygoda przeczytacie w najnowszym, 270 numerze GÓR.