Nie pamiętam, skąd wziął się pomysł wyjazdu do Nepalu – chyba z kiełkującej od jakiegoś czasu fascynacji najwyższymi górami świata i towarzyszącą im aurą mistycyzmu i tajemniczości.
W Katmandu ląduję późnym popołudniem. Jest pochmurno, kiedy wysiadam z miniaturowego samolociku na płytę lotniska. Siąpi deszcz. Spotykam się ze znajomymi (w podróży od lipca), załatwiamy niezbędne formalności i dwie doby później podekscytowani planami na najbliższych kilkanaście dni zostawiamy za sobą ciężkie od spalin, rozżarzone od upału wielkomiejskie powietrze. Autobus z mozołem wygrzebuje się ze spowitej smogiem Kathmandu Valley. Po prawie godzinie zdobywamy przełęcz, za którą otwierają się widoki na jakby inny świat – bajecznie zielone doliny, strome, porośnięte bujną roślinnością górskie zbocza, czyste, niebieskie niebo. Setkami serpentyn zjeżdżamy w dół, do rzeki, dalej droga wije się dnem wąwozu przecinając co jakiś czas kolorowe wsie. W Dumre Monika i Fryderyk łapią autobus do Besi Sahar, punktu startowego Annapurna Circuit, ja jadę dalej, do Pokhary.
W cieniu rybiego ogona
Widoki żadne. Niebo spowijają gęste chmury, atmosfera trochę zakopiańska z tym, że nagabujący o nocleg miejscowi są dużo bardziej nachalni. Zostawiam rzeczy w Lake City Hostel i szukam spokojnego, przytulnego miejsca z dobrą nepalską herbatą, gdzie mogłabym się zaszyć i raz jeszcze przestudiować trasę. Po zmroku miasteczko zaczyna tętnić życiem, z lokali dobiega głośna muzyka, główną ulicą przechadzają się roześmiani ekspaci przypominający wyglądem dzieci-kwiaty i odziani w pełen górski rynsztunek trekkerzy. Po kilku filiżankach napoju, który będzie mi towarzyszyć przez kolejne dwa tygodnie, ze stanem wiedzy niewiele większym niż przed kilkoma godzinami udaję się do pokoju.
Wczesnie rano kończę pakowanie i z ciężkim plecakiem idę przez zaspane miasto. Na dworcu spotykam trójkę Francuzów wybierających się do Mustangu. Jeden z chłopaków jest bladozielony, od rana męczy go okropny gastrit i przytłaczająca wizja męczącej, wielogodzinnej podróży autobusem. Siadam – zgodnie z numeracją na bilecie – obok młodej dziewczyny o mongolskich rysach twarzy, ubranej po europejsku, z przerzuconą przez ramię kitą czarnych, lśniących włosów. Autobus odjeżdża punktualnie o ósmej. Jest załadowany po brzegi, łącznie z dachem, gdzie w towarzystwie starego, rdzewiejącego roweru i rozlicznych kuferków, toreb i skrzyń ląduje także i mój plecak. Przyglądam się współpasażerom - młodzi Nepalczycy rozmawiają przez komórki, bawią się iPodami, mają logo Apple’a na koszulkach, chcą, pewnie jak wiekszość nastolatków na całym świecie, iść z duchem czasu. Teraz, w modnych, współczesnych fatałaszkach wracają do rodzinnych wiosek na obchody Dasain, najbardziej radosnego i wyczekiwanego nepalskiego święta upamiętniającego zwycięstwo dobra nad złem. Z rozmyslań wyrywają mnie pojękiwania siedzącego kilka rzędów dalej najwyraźniej okrutnie ciepiącego Francuza.
Po kilku kilometrach asfalt ustępuje miejsca wyboistej, wijącej się wzdłuż rzeki drodze. W dole zielenią się pola ryżowe z wyrastającymi tu i ówdzie spomiędzy gąszczu domostwami. Od czasu do czasu wymija nas, wisząc niemalże na krawędzi urwiska, pokaźnych rozmiarów ciężarówka albo równie jak nasz przepełniony autobus – na nikim z tutejszych nie robi to specjalnego wrażenia.
Fot. Katarzyna Pieruń
Po prawie pięciu godzinach jazdy jestesmy w Beni. Z prowizorycznego dworca, gdzie wysiadamy, odjeżdżają autobusy w górę Kali Gandaki, do Jomsom. Rozstaję się z Francuzami i udaję do ruchliwego, tętniącego życiem centrum osady. Z jej zachodniego krańca, po godzinie oczekiwania odjeżdżam autobusem do Darbang. Pojazd jest jeszcze mniejszy, a droga bardziej uciążliwa. Co rusz tumany kurzu wzbijają się w powietrze pod naszymi kołami i kłębią wokół pojazdu po to tylko, by po chwili dostać się w każdy zakamarek i wywołać wśród podróżnych spazmy niepohamowanego kaszlu. Mniej więcej w połowie trasy przesiadamy się do minibusa. Kilku mężczyzn zajmuje miejsca na dachu, w towarzystwie podskakujących na wybojach powiązanych linami zawiniątek i pakunków. Do położonego na wysokości ponad 1500 metrów n.p.m. Dharopani docieram późnym popołudniem. Droga, choć w większości wykuta w skale i szeroka, solidnie daje mi się we znaki stromymi podejściami. Gęste chmury szczelnie spowijają niebo. Zmierzcha. Rozbijam namiot nieopodal porośniętego trawą boiska szkolnego, uzupełniam zapasy wody i prędko zapadam w sen pośród biegającej wokół hałastry zaintrygowanej gościem z daleka.
Pierwsze kroki
Oczarowana, przez dobrych kilka minut obserwuję jaśniejące w promieniach wschodzącecgo słońca ośnieżone szczyty Himalajów. Poranek jest rześki i słoneczny, bezchmurne niebo zwiastuje przyjemny, pogodny dzień. Kawałek za wsią doganiają mnie tragarze francuskiej ekipy trekkerów wybierającej się w rejon Dhaulagiri, komunikujemy się prostym angielskim, pomagajac sobie obficie mową ciała. Ścięty wierzchołek ośmiotysięcznika to wyłania się, to chowa za bliżej położonymi zieleniejącymi zboczami. W Munie Francuzi planują dłuższy postój. Życzę im pomyślnej wędrówki i macham na pożegnanie ręką – tu nasze drogi się rozchodzą. Kiedy z pobliskiego wzgórza spoglądam wstecz, widzę jak siedząc na jaskrawo pomarańczowej macie w skupieniu spożywają przygotowany przez szerpów posiłek.
W tym miejscu ścieżka pnie się stromo pod górę i odbija na zachód. Mijam trzy dziewczynki z koszami wypełnionymi świeżo ściętą trawą. Obserwują mnie przez chwilę, po czym chichocząc zbiegają po kamiennych stopniach w stronę rzeki. Mijam ostatnie domostwa, słońce znika za chmurami, robi się posępnie i cicho. Pół godziny drogi dalej okolica wydaje się być już zupełnie wyludniona, a na wąskim trakcie z rzadka tylko spotykam wędrujących w dół rzeki Nepalczyków. Na mapie nie widać innej ścieżki, ale po Lumsung, do którego zmierzam, nie ma śladu.
Fot. Katarzyna Pieruń
Droga na zachód
Podwieszany most nad wodospadem, kamienna brama z wykutą w zwieńczeniu treścią powitania, długo, długo nic, wreszcie miejsce, gdzie wąwóz, którym podążałam otwiera się na szeroką dolinę o łagodnych zboczach zagospodarowaną pod uprawy i gęsto zabudowaną tradycyjnymi chatami. Widząc mój ładunek, przycupnięty na progu pierwszego mijanego domu starszy mężczyzna przyjaznym gestem zaprasza mnie do środka i oferuje pokój w jedynym w Lumsung hotelu. Uśmiecham się w odpowiedzi i niespiesznie idę dalej. Za wsią porośnięte trawą zbocza są zbyt strome, zeby myśleć o rozbiciu namiotu, ale przyglądający się moim przymiarkom chłopak poleca mi iść do położonego kilkaset metrów wyżej Moreni. Po trzech kwadransach gotuję wodę na herbatę, delektując się widokiem zachodzącego za górami słońca. Namiot stanął tym razem na malutkim poletku tuż obok górskiego hoteliku, zachęcającego strudzonych wędrowców wymalowanym na niebiesko szyldem: „Gurja Himal views from dining room”. Niestety po górze ani śladu, widzę ją w pełnej okazałości dopiero nazajutrz po raz kolejny przekonując się, że te monumentalne bryły kamieni i lodu najlepiej obserwować przed południem, zanim znikną w kłebowisku wynurzających z upływem dnia z głębi dolin chmur.
Po ponad godzinie nużącej wspinaczki przez las rododendronów dochodzę do niewielkiej polany, skąd roztacza się przepyszny widok na masywy Gurja Himal, Dhaulagiri i Annapurny. Radośnie pokonuję ostatni odcinek szlaku i wczesnym popołudniem docieram do Jalja La (3000 metrów n.p.m.). Na przełęczy stoją dwa pokryte łopoczącymi na wietrze plandekami drewniane szałasy. Na mój widok rozkładający na ciepłych kamieniach pranie młody Nepalczyk wita mnie przyjaznym namas-te. Chwilę później siedzę w półmroku Jalja La Tea House i obserwuję krzątającego się przy palenisku gospodarza, który kucając przygotowuje tradycyjną nepalską herbatę z mlekiem i korzennymi przyprawami.
Posiliwszy się nieco (dostaję w gratisie pieczonego w żarze ogniska ziemniaka) ruszam w stronę Ghurjagat. Szlak wiedzie łagodnie w dół szeroką doliną. Gęste chmury całkowicie przysłoniły wysokie, ośnieżone szczyty, na tle północnego nieba pojawia się jeszcze czasem wystrzelający ponad pobliskie pasma wierzchołek Churen Himal. Spływające z okolicznych gór strumyczki łączą się w wartką srebrzystą wstęgę z każdym kilometrem rosnącej w siłę Uttar Ganga. Zaczyna siąpić popołudniowy deszcz. Idąc wciąż wzdłuż rzeki rozmyślam o mastiffach tybetańskich, które ponoć strzegą domostw w tych odludnych rejonach. Po około godzinie wychodzę z lasu na rozległą, trawiastą równinę, z oddali dobiega groźne ujadanie. Ghurjagat. Pełna najgorszych obaw maszeruję naprzód błotnistym traktem. Wieś nie wygląda przyjaźnie, posępne wrażenie potęguje jeszcze mdłe swiatło zachodzącego pośród chmur słońca. Przyspieszam kroku i z duszą na ramieniu minąwszy ostatnie zabudowania schodzę z głównego szlaku, aby rozbić namiot na miękkiej, zielonej trawie, w otoczeniu niskorosłych choinek i dudniącego monotonnie strumienia.
Fot. Katarzyna Pieruń
Pustkowie
Budzi mnie przenikliwy ziąb. Otworzywszy oczy stwierdzam, że cały sufit pokryła warstwa szronu, a koszulka rozwieszona na wbitych w ziemię kijach skamieniała. Z trudem opuszczam przyjemne wnętrze śpiwora i idąc za ciosem serwuję sobie zimną kąpiel w wartko płynącej wodzie. W promieniach wschodzącego słońca suszę namiot i, zwinąwszy obozowisko, ruszam w kierunku Dhorpatan. Ta spora, płożąca się w szerokiej dolinie u wrót jedynego w Nepalu rezerwatu łowieckiego (Dhorpatan Hunting Reserve) wieś zamieszkała jest głównie przez uchodźców z Tybetu, którzy osiedli tu w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, po powstaniu w Lhasie. Oprócz kilkudziesięciu kamiennych domów i paru buddyjskich gomp z łopoczącymi flagami modlitewnymi, znajduje się tu biuro parku.
Podziwiam wiszące na ścianach łowieckie trofea, podczas gdy siedzący za biurkiem mężczyzna wpisuje dane z paszportu do opasłej księgi i zainkasowawszy równowartość mniej więcej 120 złotych wydaje mi bilet wstępu.
Zupełnie nieplanowanie, na skutek nawigacyjnej omyłki, noc spędzam na skalnym występie na wysokości około 3500 metrów n.p.m. Rano wracam do pogrążonej w cieniu doliny, skąd rozpoczynam prawie tysiącmetrowe podejście na Phalgune Pass (3915 metrów n.p.m.). Ścigana przez bezlitosne, nadciągające od południa chmury chcę jak najszybciej stanąć na przełęczy, z której mają roztaczać się zapierające dech w piersiach widoki na dzikie połacie rezerwatu i górujące nad nimi siedmiotysięczne szczyty. Resztkami sił, które spożytkowuję na niezmiernie strome, piarżyste podejście, docieram do wyznaczającego punkt kulminacyjny czortenu. Wokół mnie rozpościera się smagane zimnym wiatrem pustkowie, na tle północnego nieba lśnią białe wierzchołki pasma Pyutha Himal. Niechętnie opuszczam to miejsce i trawersującą nagie zbocza, lekko opadającą w dół ścieżką niespiesznie schodzę do doliny.
Trzy rozrzucone w promieniu kilkuset metrów chaty sprawiają wrażenie opuszczonych. Chcąc pozbyć się niechcianego towarzystwa (tuż za przełęczą dołączył do mnie okutany w szmaty mężczyzna na białym kucu), postanawiam mimo ogromnego zmęczenia iść do następnej, oddalonej o cztery godziny drogi osady. Po długim, niewygodnym zejściu biegnącą przez las ścieżką docieram do dna wąwozu. Krocząc pewnie po solidnym, metalowym moście przekraczam wartko płynące wody biorącego swój początek u stóp Churen Himal potoku (Ghasdung Khola) i rozpoczynam mozolną wspinaczkę do Khaim. Po ponad dwóch godzinach z oddali dobiega mnie rżenie koni. Gdy dochodzę do przełęczy już zmierzcha. Uwiązane do drewnianego pala zwierzęta spokojnie przeżuwają trawę, porozwieszane obok siodła i pstrokate czapraki suszą się w powiewach wieczornego wiatru. Całą wieś stanowią dwa położone po przeciwległych stronach traktu w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie domy. Trawiasta łąka opada łagodnie ku rysującemu się w dole skrajowi lasu. Wygląda na to, że jedyne dogodne miejsce pod namiot stanowi płaski dach jednego z budynków. Gramolę się po wyciętych w kłodzie drewna stopniach i w asyście trójki nastolatków rozkładam swoją sypialnię. Chwilę później wpatrzona w rozgwieżdżone niebo popijam słodką herbatę przyniesioną na metalowej tacy przez gospodarzy, układam się w śpiworze, zasypiam.
Znów posród ludzi
Tatopani – dosłownie ciepła woda – gorące źródła na dnie wąwozu, u zbiegu rzek. Piorę dwie koszulki i kilka par skarpetek, które rozkładam na rozgrzanych od słońca skałach. Uzupełniam zapas wody. Jeszcze raz oglądam mapę, kartkuję przewodniki i kalkuluję, ponownie z bólem stwierdzając, że tym razem droga na północ jest dla mnie zamknięta – wędrując dalej przez dzikie pustkowia rezerwatu za trzy, może cztery dni dotarłabym do wrót Dolpo, surowej i niedostępnej krainy opisywanej przez Matthiessena w Śnieżnej Panterze. Póki co pozostaje mi towarzyszyć autorowi w jego wyprawie na kartach książki, samej z poczuciem niedosytu wracając powoli do cywilizacji. Po krótkim, bardzo stromym podejściu po przeciwległej stronie jaru dostrzegam luźno rozrzucone domy. Jakby dla żartu, osiągnąwszy punkt kulminacyjny droga odbija w przeciwnym kierunku i niezliczoną ilością zygzaków wiądących w dół po prawie pionowym zboczu prowadzi znów do rzeki. Po kolejnej mozolnej wspinaczce gęsto zarośniętą ścieżką docieram do Pelmy, budząc żywe zainteresowanie kolejno krów na tarasach ryżowych, gromadki pilnujących ich dzieci i zebranej pod jedynym sklepem gawiedzi. Po krótkim odpoczynku ruszam znowu w dół po to tylko, by po przekroczeniu po raz kolejny już tej samej rzeki w pocie czoła drapać się do Yamakhar. Szczęśliwie droga za wsią nieco się wypłaszcza i łagodnym trawersem zachwycającym cudownymi widokami podąża w stronę Maikot.
Wieczór spędzam w nepalskim domu, zająwszy zaszczytne miejsce na skrawku starej karimaty tuż przy palenisku. Dostaję miskę parującego ryżu z wołowiną, który gospodyni przygotowywała niespiesznie na naszych oczach, strofując jednocześnie niesfornego syna. Kobieta żywo gestykuluje najwidoczniej bardzo chcąc mi o coś opowiedzieć, w końcu zrezygnowana wzrusza bezradnie ramionami: „No English...”. „No Nepali!” wskazuję na siebie i obie wybuchamy śmiechem.
Śpię w namiocie rozstawionym na płaskim ziemistym dachu. Bladym świtem dobiegają mnie przeraźliwe lamenty kurczęcia najwyraźniej przeczuwającego swój rychły koniec – podczas Dasain setki tysięcy zwierząt składa się w ofierze bóstwom. Kiedy wchodzę do pomieszczenia służącego za kuchnię fragmenty oskubanego ptaka wędzą się już na sznurku nad paleniskiem. Dostaję kilka świeżo upieczonych podpłomyków na dalszą drogę i niechętnie opuszczam przemiłych gospodarzy.
Przez kolejne pięć dni – tyle zabiera mi dotarcie do najbliższej drogi – moją głowę zaprząta wciąż bieżąca tęsknota za tym, co zostawiłam przyjeżdżając tutaj, i przyszłe, już antycypowane, pragnienie prostoty wędrowania. Niechętnie wracam do cywilizacji. Poniżej 2000 metrów n.p.m. noce są już na tyle ciepłe, że mogę spać na wpół tylko przykryta, oddychając swieżym, czystym powietrzem wpadającym do namiotu przez niedomknięte wejście. Co wieczór, zwinięta w kłębek we wnętrzu puchowego śpiwora odtwarzam film z pięknej, górskiej wycieczki, rano obserwuję gwiazdy wyczekując świtu, gotuję śniadanie i w promieniach drapiącego się po nieboskłonie słońca usiłuję zapamiętać jak najlepiej smak niesolonego ryżu i herbaty z resztką mleka w proszku. W dwunastym dniu marszu mam już dość plecaka, który mimo ciągłego uszczuplania przeze mnie zapasów nie wydaje się być ani o gram lżejszy, dość niekończących się, stromych podejść, oberwanych zboczy, przepaścistych ścieżek, dosyć brudnych ubrań i swędzących bąbli po komarach. Złoszczę się na pot z czoła i żar z nieba, ale tak naprawdę przeszywa mnie dojmujący smutek na myśl, że wyprawa ma się ku końcowi. Tak po prostu? Nie może być, jeszcze tu wrócę.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Pieruń