Trawers Logana
34 dni akcji. W górę East Ridge i King Trench w dół. 130 km dojścia i jeszcze więcej ujścia...
Udaje sie dotrzeć na moreny. Szybko się żegnamy, bo chłopaki muszą wrócić przed odpływem i zostajemy sami, pełni energii, nadziei, znaków zapytania i z całą masa ciężkiego stafu. Od razu bierzemy się do roboty. Po kamolach w górę i w dół, nosimy nasze tobołki na dwa razy. Robimy może ze 2 km i rozbijmy obóz. Pocieszamy się co chwilka, że za następną przełączką będzie już płaski lodowiec i sobie spokojnie pociągniemy sanki. Coś takiego niestety prędko nie nastąpi.
Kolejnego dnia od rana, ogromnym wysiłkiem nosimy nasze tobołki. Przez cały dzień robimy może kilka km i udaje nam się dotrzeć do większych łat śniegu. Ale śnieg jest bardzo miękki i są to tylko łaty na kamolach. Zaczynają się jednak kratery i jakieś dziwne formacje. Kolejny dzień, można już ciągnąć sanki, ale i tak jest to mordęga. Cały czas w górę i w dół, obchodzenie kraterów, wielkich zboczy i szukanie drogi. Bardzo pomocny jest GPS. I tak brniemy dziarsko do przodu z nadzieją, że za chwilę się poprawi. Jednak jak teren zaczął się poprawiać, pogoda zaczyna się psuć. Niska wysokość, bliskość zatoki i oceanu, deszcz i ogromny wiatr (jak dowiadujemy się później, tego dnia na trasie King Trench wiało 160 km/h). Walczymy w żywiole, idziemy, bo nie mamy wyjścia. Nie ma się gdzie zatrzymać, bo wszędzie nas zdmuchnie, trzeba by kopać ogromną dziurę, ale w tym deszczu? Idziemy więc skostniali. Bez zastanowienia wskakujemy w zasypaną szczelinę, która idealnie mieści nasz namiot. Tutaj spędzamy też następną dobę. Kiblujemy, gdyż wyjście wiązałoby się z przemoczeniem reszty rzeczy. Śpiwory wilgotne, gnijemy w namiocie, słuchamy muzyczki. Jakoś leci, na zewnątrz zwyczajny sztorm, jakby na morzu.
Kolejny dzień na szczęście przynosi odmianę. Budzi nas słońce. Uwijamy się prędko i w drogę. Zbliżamy się do lodowca Seward. Na początek mijamy jego lodospady, które powstają na obrzeżu połączenia z Malaspiną. Później znajdujemy drogę na Sewarda. Koniec z Malaspiną, ulga i kolejny rozdział. Bardziej pod górę i więcej szczelin. Zdecydowanie więcej szczelin i dodatkowo mgła. Jakimś cudem przekraczamy pierwszą szachownice szczelin. Nocka i kolejna szachownica szczelin. Zatrzymujemy się zrezygnowani. Siedzimy ze 2 godziny. Robimy ze 100 metrów we mgle i okazuje się, że szczeliny się skończyły. Ostro do przodu więc. Śnieg miękki, zmieniamy się na przedzie. Idąc z tyłu patrzę się w ślady... po jakimś czasie pytam: Czapa! Czemu to słońce jest z prawej? To nie słońce, to musi być księżyc - odpowiada. Jednak już niema co zaprzeczać, że się zakręciliśmy, jeśli przecinamy ślady na śniegu. Czyje? To oczywiste - nasze!
Prujemy dalej. Udaje się przekroczyć magiczne 1000 metrów wysokości. Później obóz na granicy pomiędzy Alaską i Kanadą. Robi się zimniej. Jesteśmy już na polach lodowych. Otwiera się przed nami obszerny Seward, w południe po stromym podejściu pokazuje się tez Masyw Mount Logana. Co za byk! Śnieg na górnym Sewardzie jest świetny. Robimy ponad 20 km. Kopiemy dziurę na obóz. Wspaniałe widoki. Logan, Mt. Vancouver, Mt. Cook, Mt. Augusta - wszyscy są tutaj.
Kolejny dzień. Podejście na przełęcz pomiędzy lodowcem Seward a lodowcem Hubbard. Ostatnie spojrzenie i zjazd w dół na Hubarda. Jeszcze kilkanaście km i jesteśmy 9 km od East Ridge. Nocujemy z okienkiem na East Ridge. Respect, ekscytacja, skupienie. Po 10 dniach jesteśmy. Teraz zaczynamy wspin. Nocka, przepakowanie, zostawiamy jedne sanki i do przodu. Podejście się dłuży. Po południu jesteśmy pod granią. Czapa wpada nogą w szczelinę brzeżną, na szczęście nie cały, bo była paskudna. Na początek 70-stopniowe podejście na grań. Niby 200 metrów, ale z ciężkimi zapasami schodzi dużo czasu i wysiłku. Dopiero o 23.00 lądujemy na grani. Od samego początku ekspozycja jest niesamowita. Chwilę zajmie, zanim się przyzwyczaimy. Nic, obóz i znów łoimy. Na grani na początku dużo kamoli, mniejszych i większych, wszystko pokryte lodem lub śniegiem. Jakoś idzie. Mamy linę, wszystkie odcinki na dwa razy. Ale do przodu.
Tego dnia do obozu drugiego na 2800 m. Czapy lekkie czekany szybko się stępiły. Raki co chwila to w lód to w kamole. Przyzwyczajamy się do ekspozycji. Idze coraz odważniej i coraz szybciej. Kolejny obóz 3500 m. Dobry wynik. Cały czas piękna pogoda. Schodzimy w dół po resztę i wynosimy do góry. Później znów plecaki. I tak na zmianę sanki, worki i plecaki. 4100 m. Zaczyna się rzadkie powietrze. Poranne pakowanko zabiera więcej czasu. Trochę chce się lenić, ale trzeba w górę. I tak na zmianę - to Czapa prowadzi, to ja. Za drugim razem zawsze jest prościej. Są już stopnie. Są trudniejsze momenty i chwile wytchnienia. Czasem dość stromo lodowo. W tym wszystkim dwa dwustumetrowe ostre granie zwane "kife edge ridges".
Trasa East Ridge oceniana jest w 6-stopniowej skali Alaski jako 4. Kolejny obóz na 4500 m. W krainie seraków. Wieczór wcześniej nie mogliśmy znaleźć przejścia. Rano się udaje - jeszcze z godzinka i plateau szczytowe !!!. Czekolada, powrót po resztę stuffu i zakończenie tego etapu. Uff. East Ridge zrobiona!
5000 metrów. Poruszamy się zdecydowanie wolniej. Już przed wieczorem robi się wietrznie. Ostatnie 8 dni na East Ridge piękna pogoda. Codziennie wschód słońca. Ale dosyć tego. Jeszcze widać wschodni wierzchołek, ale rano już nie. Zresztą rano to już w ogóle niewiele widać. Znika ekspozycja z east ridge, zaczyna się arktyczna walka o każdy metr. Pobudzeni herbatą zwijamy obóz i już 10 min później walczymy z wiatrem i zamarzającymi stopami. Szukamy kawałka kopnego śniegu. Wykończeni kopiemy dziurę. Całą noc wieje, następnego dnia także. Kiblujemy. Muzyka, muzyka i czekanie na kolację. Huraganowa nocka, słuchawki w uszach i znów ta sama historia. Herbata, pobudzenie i wiara w nasze nadludzkie możliwości. I tak jak wcześniej walczymy o to, by ustać. Jednak dociągnęliśmy do grani prowadzącej na wierzchołek wschodni z nadzieją, że za nią będzie mniej wiało. Wręcz przeciwnie.
Nic nie widać, wymyślam jakąś tam historię, że GPS pokazuje to i tamto i będzie dobrze, i złazimy w dół. Czekany w łapy. Sytuacja raczej kiepska. Stopy odpadają. Czapa trochę kopie dziurę, chowa się do niej. Znajduje lepszy śnieg przy zboczu. Kopię jamę, schodzi ze 2 godziny ostrej harówki, ale mamy bezpieczną jamę śnieżna. W środku jest wspaniale cicho i bezwietrznie. Tej nocy jest -36. Palce nie dochodzą do siebie do rana. 4 rano, patrzę przez właz... Czapa wstawaj, widać wszystko. Pakowanko i w drogę, byle wyleźć na prostą i podejść po wierzchołek główny blisko na tyle, co by móc zaatakować.
Czapa nie chce iść w dół pomiędzy serakami. "Dawaj, tam już widać prostą". Bez śniadania, zasuwam przodem chcąc pokazać, jak szybko będziemy na dole. Sanki koziołkują na stromym zboczu, linka do nich cała splątana. Nagle (no właśnie nie wiem co nagle, ale było to naprawdę nagle i niespodziewanie bardziej niż najbardziej niespodziewana rzecz w moim życiu). Trachhhhhhhhhhhhh. Spadam, nic pod nogami, zupełnie nic. Razem ze mną spada śnieg. Zdążyłem tylko pomyśleć "no to po mnie".
Szczęśliwie blokuje się. Pierwsze co, to patrzę do góry: "Jest dziura" - 10 m wyżej. Jednocześnie nerwowo walę rakami poniżej, żeby się zablokować i nie zjechać niżej. Jeszcze czekanem mocno nad głową i dopiero spoglądam w dół. Nie jest źle. Po lewej półka. Na nią zrzucam plecak, sanki do niego przymocowane, więc wszystko zostaje na dnie (zapomniałem napisać, że oprócz tego darłem się, ile sił - Czapa!!! Czapa!!!). No nic, plecak na dole, dwa czekany, raki i do dzieła, niesiony adrenaliną po chwili jestem na górze. Czapa tuż nad brzegiem szczeliny wydziera się wniebogłosy. Chwilę zajęło zanim się zorientował, że wpadłem. Wydziera się na mnie. Już miał pewnie miliony czarnych myśli, ja jednak jak przez mur, tępo wpatrzony w horyzont. Nie mogę uwierzyć w to, co się właśnie stało. Adrenalina schodzi, jest błogo. Wyciągamy plecak, świadomie nie robię zdjęcia szczeliny, to było coś ponad. Schodzimy na dół, śniadanie. Milczenie, wcale nie rozmawiamy.
Zasuwamy dalej, pogoda się psuje niestety. Znowu zrywa się wiatr i jesteśmy w chmurach. Jeszcze ze 100 metrów i kopiemy dziurę pod namiot. Później decydujemy się jednak na jamę śnieżną. Więcej pracy, ale jednak się opłacało. W jamie kiblujemy kolejny dzień także. Jesteśmy na 5300 m. Do szczytu 2 km. Cały dzień silny wiatr. W błękitnej jamie przyjemnie. Odpoczynek. Kolejny dzień, z rana odkopuję właz, robię śniadanko. Dzisiaj spróbujemy. Rozrabiamy picie, po dwa power bary do kieszeni i w drogę. Zaraz po wyjściu wita nas wiatr w twarz. Czapie marzną palce, to go paraliżuje na długie minuty. Słabo to wygląda. Zasuwamy jednak do przodu twardo. Już kilka dni wcześniej powiedziałem sobie, że jak wejdziemy, to się oświadczę Idzie ze szczytu. Idę więc twardo. Wreszcie widać szczyt. Jeszcze kawał. Zostawiamy rakiety, wsuwamy słodkości. Zakładamy raki, czekany w ręce i w górę najkrótszą droga. Czapa dostaje mocy. Zasuwa ostro do góry. Zostaje 150 metrów. Ja powoli i stabilnie. Odkąd wyszedłem z jamy, jestem pewien, że wejdę.. Czapa łoi nade mną, ściana robi się stroma. Wiatr trochę cichnie. Patrzę nad siebie, zasuwam i przylegam do ściany na minuty. Jeszcze kawałek. Czapa już na szczycie!!! Ja też za chwilę, padam na niego. Nie mogę przestać się wydzierać, po prostu AAAAAAAAAAAAAA. Czapa płacze ze wzruszenia. Co za chwila, co za moc, co za radość. Wyciągamy telefon, Czapa dzwoni do Joasi w środku nocy i chlipie jej w słuchawkę, później ja dzwonie do Idy i się oświadczam. Jeszcze chwila na szczycie, wyciągamy naszą flagę z 4 kartek A4, kilka zdjęć. Czapa zostawia czekan i trzeba zmykać, bo jak nie, to nas zdmuchnie. Adrenalina sprowadza nas szczęśliwie na dół. Nawet w stopy się ciepło zrobiło.
Już na spokojnie wracamy do naszej jamy. Szczęśliwi na maksa. Spełnieni. Dwie postacie z oddali, później znikają, później znów ich widzimy i spotykamy. Coś tak krzyczymy do siebie przez wiatr. 2 Kanadyjczyków, od 6 maja na King Trench, też dzisiaj atakują szczyt. Jutro mamy się spotkać. Pierwsi ludzie po 24 dniach. Wyglądają jak kosmici. W naszej błękitnej dziurze barszczyk zwycięstwa i kolacja. Następnego dnia pogoda znów fatalna, jednak bardzo chcemy się wydostać z plateau. Ruszamy. Jest zimno i wietrznie, idzie się mizernie. Przeskakujemy przełęcz i za chwilę jesteśmy w bazie u 2 Kanadyjczyków. Rozmawiamy trochę dłużej, dostajemy jakieś przekąski. Wiedzą, że zostały nam 2 posiłki. Zostało 6 km do przełęczy na 5400 m, najwyższego punktu na trasie King Trench. Niestety z dotarcia tam pozostają marzenia, gdy gubimy się we mgle w labiryncie seraków. Ledwo starcza nam sił na dziurę i murek (jak się rano okazuje znaleźliśmy miękki śnieg w przysypanej szczelinie). Nocujemy wykończeni, Logan nie chce nas wypuścić. To już chyba 7 dzień na plateau szczytowym. Byliśmy pierwszymi ludźmi na szczycie w tym roku (na dzień dzisiejszy 18 czerwca tylko my i Kanadyjczycy weszli na szczyt). Rano budzi nas słońce (a raczej Czapa informacja - mamy widoczność). Słońce daje energię i radość. Odnajdujemy drogę wśród seraków i szczelin (wystarczyło skręcić 100 m) i zasuwamy w kierunku przełęczy. W oddali namiot Kanadyjczyków (którzy też się wczoraj zgubili w burzy). Witają nas śniadaniem. Jemy, rozmawiamy i w drogę. Poczekamy na nich w ich obozie 4, gdzie obiecali nam jedzenie. Podejście na 5400 metrów jest bardzo wyczerpujące. Krok za krokiem, krok po kroczku ... nucę świąteczną piosenkę trójki... Przełęcz, odpoczynek, Czapa dochodzi... Teraz już w dół...
Szybko złazimy do pozostawionego obozu 4 Kanadyjczyków. Tu odpoczynek, czekamy w słońcu na nich ponad 2 godziny. Znoszą nam worki z jedzeniem - pozostawionym przez jakieś ekspedycje 4 lata temu. Czekolada, suszone owoce, makaron, sosy do spaghetti, suszone pomidory, cieszymy się z każdej rzeczy. Najbardziej z power barów.
Później ostro w dół. Jeszcze chwilkę są ślady, a później puszysty śnieg. Byłaby niezła katorga pod górę. Mimo rakiet zapadamy się grubo ponad skorupy. Ale radośnie zasuwamy na dół. Zwłaszcza, że pogoda przepiękna i wspaniałe widoki. Później zaczynają się szczeliny. Wielkie i mniejsze. Jesteśmy tak naładowani, że nawet nie wiążemy się liną i czerpiemy swego rodzaju satysfakcję z przekraczania mostów śnieżnych (jeden się zapadł pode mną, ale udało się przejść - czysta głupota). Później chwilę szukamy drogi wśród seraków i napotykamy kolejną dwójkę osób na naszej drodze (i ostatnią, czyli w sumie 4). Chłopaki z Szwajcarii. Chwilę rozmawiamy (Gerard znał moje filmy z youtube i w ogóle plan naszej wyprawy) i dalej w dół. Stromy odcinek i rozbijamy się w istniejących pozostałościach obozu porannego Szwajcarów. Wieczór nie kończy się jak inne. A to z powodu suszonych owoców (które dojrzewały przez 4 lata na Loganie). Zjedliśmy ich za dużo. Czapa jakoś trawi, ale ja mam solidne bóle. Na kolację dodatkowo gotujemy makaron i wsuwamy go z suszonymi pomidorami i parmezanem. Niemal całą noc skręca mi kiszki. Nad ranem eksplozja i parę godzin snu. Kolejny dzień to znowu życie w chmurze. Wita nas wiatr i zerowa widoczność. Trochę marudzimy, rozładowujemy atmosferę małą kłótnią o nic i zasuwamy na dół. Na szczęście co kilkadziesiąt, kilkaset metrów widać malutkie flagi znaczące trasę pozostawione przez któryś z zespołów nad nami. Dzięki temu szybko lecimy w dół. Lekko po południu jesteśmy na samym dole King Trench. Teraz zaczynają się szczeliny i coś, czego obawiam się od paru dni Logowiec Oglive. Prowadzę nas we mgle szczęśliwie przez szczeliny i zatrzymuje się przed lodospadami na lodowcu Oglive. Pokazuje Czapie GPSa. Czapa podejmuje się próby poprowadzenia nas przez lodospady w kompletnej mgle. Ustalamy, którędy pójdziemy na GPSie, zakładamy raki, przybijamy piątkę kończąc poranna kłótnie i w dół. Pomysł ten wydaje mi się szalony, ale Czapa ostro brnie w dół. Zupełnie nie wiem jak, ale idziemy do przodu, tuż pod ścianą która chwilami bardzo stroma, za plecami lodospad zasuwamy w dół. Nie wiem, jak on to zrobił (można zobaczyć na Google Earth, jakie olbrzymie lodospady są tam), ale jakoś pod wieczór lądujemy na dole! Rozbijamy obóz i pierwsza rzecz, jaka nas uderza, to ciepło (okolice zera). Pierwszy raz od kilku tygodni zmieniamy bieliznę, koszulki, radujemy się siedzeniem na boso, ręka się nie przykleja do łopaty. Jest super. W nocy dobrze śpię. Rano ładna pogoda, ładujemy akumulatory, suszymy rzeczy, pakujemy się porządnie. Skończył się wspin i stromizny, zostało około 70 km do Hubards Landing, gdzie czeka na nas tratwa i zapasy żywności.
Ruszamy dalej, początkowo śnieg jest miękki i zapadamy się w rakietach, później znów szczeliny, ale dalej już jest ok. Jednak im niżej tym śnieg coraz bardziej zlodowaciały i coraz mniej go jest. Idzie się jak po nierównej skorupie. Ale do przodu. Tego dnia dochodzimy do lodowca Logan. Jednak zanim na nim stajemy czeka nas dość szeroki pas strasznych moren z lodowatymi strumieniami. Tobołki po raz kolejny na garba i gimnastyka na kamolach. Wykończeni lądujemy na lodowcu o dziwnej strukturze, który nic nie ma wspólnego z wszystkimi pozostałymi. Garby i rzeczki i garby i strumyki i kamole. Nocujemy. Rano decydujemy się zostawić sanki, linę, sztycę, czekany, palimy śmieci, stare skarpety, podarte koszulki i inne niepotrzebne rzeczy. Ruszamy z samymi plecakami, po jakimś czasie wyrzucam jeszcze raki, ciągle jest ciężko. 9 kg waży mój sprzęt foto wideo, ale byłaby to ostatnia rzecz, jaką bym zostawił. Śnieg bardzo zmrożony, idzie się jak po betonie, wyrzucam też rakiety śnieżne. Robimy może ze 2 km na godzinę. Co chwila trzeba przeskoczyć przez większy lub mniejszy strumień. Czasem ściągnąć buta. Czapa traci jeden kijek skacząc przez taki strumień. Idziemy jednak do przodu. Nie spodziewamy się, że może być jeszcze gorzej i myślimy, że za maksimum 2 dni będziemy na Hubbards Landing. Jedzenie się kończy. Kolejny dzień i kolejne kilometry, śniegu coraz mniej za to coraz więcej kamieni. Zaczynają się straszne moreny, które nazywamy "Piekłem". Czapa cały czas koresponduje z Joasią, a Joasia z żoną Paula. Dzięki temu Paul lecąc swoim malutkim samolotem zrzuca nam kilka posiłków i puszeczkę szynki (Czapa niestety i na moje szczęście jest wegetarianinem). Wsuwamy wygłodniali, zjadamy, co jest i dalej w drogę.
Ogromnym wysiłkiem przekraczamy w poprzek lodowiec Walsh. Przy przekraczaniu dużego strumienia lodowym mostem śnieżnym tracimy drugą parę raków (Czapie wpada jeden do wody, gdy mi przerzuca). Później wywalamy jeszcze łopatę. Chodzenie po morenach jest bardzo depresyjne, kamienie, błoto, kamienie na czarnym lodzie, kratery i jeziora, które trzeba obchodzić, jednym słowem jak na jakimś gruzowisku czy wielkim placu budowy. Ciężko o czystą wodę. Postanawiamy się wbić na grań. Jeszcze 15 km do lodowca Chitina pójdziemy granią. Więc w górę, śladami kozic trawersujemy górę po północnej stronie lodowca. Marsz zwalniają nam strumienie, które żłobią w zboczu głębokie często strome skaliste wąwozy. Zatrzymujemy się z wieczora zjeść resztę jedzenia, ja pije półtoralitrowy rosołek, a Czapa podwójną zupkę chińską. Po kolacji idziemy dalej do północy. Śpimy nie rozbijając namiotu. Czapa niestety zatruwa się kolacją. Całą noc męczy go biegunka, odwadnia się przez to jeszcze bardziej. Rano trzeba ruszać, jedzenia nie ma, a jeszcze kawał drogi. Czapa osłabiony, ale jakoś się włóczymy. Dochodzimy do końca grani, przedzieramy się przez krzaczory i kolejne moreny tym razem lodowca Chitina. Ja zjadam też do okruszka, co tam mi zostało, Czapa już tylko wodę. Znów lądujemy na morenach, ogromnym wysiłkiem robimy po 1 km na godzinę. Trochę walki i odpoczynek na plecakach bez ruchu. Dalej, dalej..., co by na drugą stronę ... I tak krok po kroku z wieczora jesteśmy na północnej stronie lodowca Chitina. Zostaje 12 km do Hubards Landing, gdzie czeka na nas jedzenie, o którym już tylko myślimy.
Śpimy gdzieś na kawałku błota. Bez kolacji i o suchym pysku z rana, słabi, lecz lecimy dalej. W głowie tylko myśli o jedzeniu. Krok po kroku, potykając się do przodu. Co chwila sprawdzając na GPSie, ile jeszcze zostało. Moreny stają się coraz mniej pagórkowate, zaczyna się jakaś roślinność, później jakieś krzaki i wreszcie lasek, który też się robi gęsty i idzie się ciężko, kurz i suche patyki celują w oczy. Krzaki się plączą pod nogami. Padamy zrezygnowani i leżymy niemal godzinę na plecakach. Jeszcze 5 km, musimy dać radę. Podnosimy się niechętnie i 200 metrów dalej nie wierze własnym oczom. Malutka ścieżka, wyraźnie ludzka malutka ścieżka - krzyczę. Uratowani. Cieszymy się jak dzieci. Zasuwamy ścieżką z prędkością, jaką nie szliśmy od miesiąca. Ścieżka wije się przez las w korycie strumienia, jest słabo widoczna, ale wiemy że zaprowadzi nas na Hubards Landing. Widać też że niedźwiedzi mnóstwo, Setki śladów. W ogóle się tym nie przejmujemy. Myśl o jedzeniu paraliżuje. Pędzimy jak szaleni. Gps pokazuje 800 m. Już się nie zatrzymamy. Dochodzimy, ale nic nie ma. Musi gdzieś tu być. Idziemy jeszcze z 1000 metrów. Czapa z daleka dostrzega dwa pudła, jeden z pontonem, drugi z jedzeniem. Ja nabieram wody ze strumienia i zanim tam dochodzę Czapa już wsuwa suszone śliwki i morele z 2 paczek.
Uśmiechy na zmęczonych twarzach. Gotujemy wodę i najpierw jedno śniadanie, a później na siłę drugie. Jest godzina 16. 32 dni temu wyruszyliśmy z Yakutat. Po jedzeniu nie możemy się ruszać ze 2 godziny. Wyciągam ponton z kartonu, składam go i pompuję. Nadajemy mu imię "Włóczykij". Tego wieczora przenosimy się jeszcze w pobliże strumienia, który następnego dnia zaprowadzi nas do rzeki Chitna, palimy ognisko (trochę też z powodu niedźwiedzi), jemy obfitą kolację i cieszymy się sukcesem. Pierwszy pełny trawers Mount Logan z Yakutat do rzeki Chitina zrobiony.
Kolejnego dnia wstajemy, pakujemy się w wodoodporne worki (które miałem zamiar wywalić kilka razy na morenach), spychamy ponton na strumień i Czapa burłaczy go do rzeki Chitina, która szumi około 1 km dalej. Ja noszę tobołki, razem przeciągamy nasz "okręt" przez kamienie i za chwile jesteśmy przy Chitinie. Jesteśmy w lekkim szoku, szara masa pędzi z ogromną siłą. Chwilę się czaimy, ale wskakujemy do pontonu i już pędzimy z prądem. Na początku nie mamy żadnej kontroli. Niesie nas szybko, fale wlewają się przez dziób i burty, jest trochę chaos. Opanowujemy się, niezdarnie sterujemy wiosłami, ale jakoś idzie. Za chwilę robi się lepiej, płyniemy z prędkością 14 km/h. Jesteśmy zadowoleni. Płyniemy, staramy się trzymać dziobem do kierunku jazdy. Niestety marzenia o spokojnym spływie i moczeniu zmęczonych nóg za burtą szybko padły.
Jakoś się trzymamy, niestety nie trwało to długo. Może 30 minut. Na 6 kilometrze czekała nas niespodzianka. Właściwie chwila największego zagrożenia życia podczas całej naszej wyprawy (no może jeszcze ta szczelina). Już z daleka było widać ze rzeka zakręca dość ostro, żłobiąc skałę na zakręcie i tworząc jakieś dziwne górki i wiry. Z każdą chwilą wyglądało to coraz groźniej, a zbliżaliśmy się naprawdę szybko. 50, 10, 5 metrów i łup jesteśmy na wielkich falach. Przez pierwszą przeskakujemy dziobem, ale momentalnie obraca nas burtą do kierunku jazdy, jeszcze pół sekundy i robimy fikołka razem z tratwą. Wywaliło nas z ogromną siłą, nie było szans balansować ani się nad tym zastanawiać, bo to była dosłownie sekunda. Ubrani dość ciepło, w skorupach (ja nawet w rękawiczkach) szamoczemy się w lodowatej wodzie. Co chwila pod wodą. Staram się utrzymać na powierzchni. Pierwsza myśl to gdzie jest Czapa. Rozglądam się pomiędzy falami... jest, też walczy - ulga, ogromna ulga, jak sobie później zdałem sprawę. No nic, trzeba działać, woda lodowata my jednak przedawkowani adrenaliną. Cud! Dosłownie cud, kolejna fala wywala ponton z powrotem dnem do dołu. Jak to się stało? Sam nie wiem, ale jest szansa teraz. Pędzimy z prądem, tratwa i my. Zrywa się linka, która leci dookoła pontonu. Czapa wciąga się do środka. Ja nie mogę od rufy. Widzę wtedy 2 wiosła równolegle płyną z nami. Kilka ruchów do żabki i już chwytam jedno. Podaje Czapie, nie próbuje już z drugim. Woda zimna. Udaje mi się wciągnąć do środka. Od razu szukamy desantu, na szczęście rzeka zakręca i są kamienie. Czapa wyskakuje i już jesteśmy na brzegu, wciągamy ponton i dygoczemy. Raz dwa i już zmienione ubrania, 3 i 4 i już się pali ognisko, 5 i 6 i już jemy obiadek, 7 i drzemiemy w słońcu, a wszystkie mokre szmaty suszą się dookoła.
Przyznam szczerze, że raczej nasza sytuacja mnie nie cieszyła, mimo że udało nam się uratować szczęśliwie z całej tej opresji, to przed nami jeszcze niemal 40 km spływu do UTO i to z jednym wiosłem. Ale nic jakoś to będzie... Słychać samolot. To Paul Claus. Zobaczył nas. Chwilę później ku naszemu zdziwieniu ląduje jakby nigdy nic na kamieniach. W końcu się poznajemy. On nie może uwierzyć, że przyszliśmy z Yakutat. Chwilę rozmawiamy i Paul wraca do siebie oznajmiając, że czeka na nas kolacja w UTO. Pokrzepieni tym spotkaniem pakujemy się po raz kolejny w worki, przywiązujemy wszystko dokładnie i znów na wodę. Kłócimy się wcześniej o wiosło. Czapa zaczyna, ale ja za dużo gadam i za chwilę mam wiosło w łapie. W pełnym skupieniu wypatruje wzburzonej wody i z całych sił staram się manewrować. Nie chcemy już wywrotki. Omijam wszelkie zawirowania. 30 minut później rzeka się rozlewa i uspokaja. Czasem robi się na tyle płytko, że ponton staje na kamieniach. Płycizny to teraz główne przeszkody, które trzeba omijać. Wirów i wysokich fal coraz mniej. Robimy się weseli. Jest super. Kilometr za kilometrem leci droga a my siedzimy i płyniemy. Wokół mijają góry i kolejne lodowce. Już myślimy, co na kolację...
Później rzeka się rozlewa na wielkiej przestrzeni i tracimy główny nurt. Zwalniamy, znów trzeba przeciągać ponton, spuszczamy powietrze z kila, kombinujemy i jesteśmy powrotem na rzece. Widać już UTO! Coraz bliżej i bliżej. Czapa wybiera miejsce desantowe, tuż przed tym celujemy na wystający konar, który zostawia mi pamiątkę na policzku. Stoimy, Czapa przedziera się przez krzaki i mnie woła. Jesteśmy. Wyciągamy ponton, tobołki na plecy i przeciskam się przez krzaki. Idziemy na boso, odnajdujemy Paula, a on wita nas ręcznikami i wskazuje saunę. Co za niespodzianka! Idziemy do sauny, jest wspaniale, ciepła woda i ciepło. Dopiero widzimy, jacy jesteśmy wychudzeni. Myjemy się i idziemy na kolację. Jest kilka osób, ale tylko pracownicy i rodzina Paula. Na kolację sałatka, bułeczki i potrójne spaghetti z bizona. Nie mogę się ruszać. Śpimy w magazynie. Rano nie chcemy zaspać na śniadanie, placki z dżemem, także do syta. Jakiś wewnętrzny głos cały czas każe mi jeść. Niestety zasuszony żołądek nie pozwala na wpychanie tak dużych ilości jedzenia jakby się chciało.
Jeszcze tego samego dnia lecimy z Paulem do Chitiny, gdzie on czeka na żonę. My idziemy na hamburgera i sałatkę rybną (Czapa po 15 latach przekonuje się do ryby) i czekamy na Ewana, przewodnika górskiego, który jedzie później do Anchorage i zabierze nas ze sobą. Po raz kolejny się przejadamy, i po raz kolejny i o północy jesteśmy w Anchorage u Pitera. Stopy strasznie nam spuchły, ledwo się toczymy kolejnego dnia. Robimy małe zakupy, jemy halibuta i następnego dnia lecimy do Frankfurtu. 10 godzin lotu (nad biegunem północnym) i jesteśmy w Europie. Tu znów czekamy 10 h na samolot i z wieczora jesteśmy w Dublinie. Na lotnisku czeka na mnie Ida i Arun, który lada dzień kończy 6 miesięcy. Teraz już jest 3 dni później, siedzę w biurze, próbuję zbudować jakieś wiatraki, popijam herbatkę. Nie mogę się skupić, zamiast solidnie pracować, piszę tę relację. Nigdzie mi się nie spieszy, wykonuję parę spokojnych telefonów, nie zgoliłem jeszcze brody. Za oknem mocno pada. Nogi ciągle odrętwiałe, ale nigdzie nie muszę iść, a już na pewno nie z plecakiem.
Podsumowanko: Opuściliśmy Yakutat, a jednocześnie cywilizację 10 maja. Przeszliśmy lodowiec Malaspina, Seward i Hubard do East Ridge. Było to około 130 km i zajęło nam 10 dni. Jako pierwsi w tym roku, i pierwsi od 2 lat, wspięliśmy się East Ridge. Dwukrotnie, ze względu na ilość bagażu. Zajęło nam to kolejnych 8 dni. Znaleźliśmy się na plateau szczytowym, gdzie walcząc z dziką pogodą i powoli trawersując największy masyw świata, po kolejnych 6 dniach, spędzając 3 noce w jamach śnieżnych weszliśmy na szczyt (3 czerwca o 15 czasu Alaski) na główny szczyt Mount Logan jako pierwsi Polacy i pierwsi ludzie w tym roku (do dzisiaj 18.06 tylko 4 osoby stanęły na szczycie). Później zeszliśmy na dół i przez 4 kolejne lodowce (Oglive, Logan, Walsh i Chitina) po 80 km i dwóch dniach bez jedzenia dotarliśmy do Hubards Landing i źródeł rzeki Chitna. Kolejnego dnia spłynęliśmy 50 km w dół rzeki do UTO (Ultima Thule Lodge), skąd wróciliśmy do cywilizacji. Cała nasza wyprawa od Yakutat do UTO trwała 34 dni. Przez pierwsze 24 dni nie spotkaliśmy nikogo, a na całej trasie tylko 4 osoby. Udało się głównie dzięki determinacji, zacięciu, znakomitym zgraniu naszego małego zespołu. Jak tylko było jedzenie, byliśmy niezniszczalni. Tego samego życzę dla Tybetu!!!
Pozdrawiam wszystkich.
Marek
Zobacz film - trailer.
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl