Patrząc na koszmarnie brzmiący tytuł „Całuj albo zabij” nie spodziewałem się po tej książce niczego dobrego. I nie po raz pierwszy intuicja mnie nie zawiodła. Mark Twight okazał się nie tylko wybitnym wspinaczem, ale i niestrudzonym eksplorerem mroków natury ludzkiej. Z górskich ekspedycji (bez względu czy zakończonych sukcesem czy przeciwnie) i wypraw w głąb siebie, wraca zawsze bez złudzeń. W żadnym z tych miejsc nie ma niczego, co przyniosłoby ukojenie. Zresztą, gdyby przyniosło, to tym gorzej, bo „to czego potrzebujesz, to niepewność. Potrzebujesz zamętu. Czegoś, co zmusi cię do określenia się na nowo”. Więc dobrze, że niedobrze.
Ta książka rozbrzmiewa jak gorzki obrachunek z przeszłością. Teksty napisane przed laty, opatrzone są przez autora współczesnymi komentarzami, przybliżającymi opisywane wydarzenia lub wyjaśniające okoliczności powstania poszczególnych szkiców. To jakby spowiedź, ale bez żalu za grzechy. Bo czego żałować? „Że wydawaliśmy się sobie piękni i młodzi” – jak pisał poeta. Twight wprowadza nas w świat swojej wspinaczkowej pasji, bezwzględności w realizacji zamierzonych celów, towarzyskiego okrucieństwa i cynizmu, który pozwalał mu jednym zdaniem kończyć przyjaźnie i związki, które wydawać się mogły niezniszczalne. Czym więcej tych obrzydliwości, tym lubimy go bardziej; tym większą mamy nadzieję, że na następnej stronie przekroczy kolejną granicę, że odwali za nas tę całą brudną robotę i koszmarny wysiłek uczciwego spojrzenia w lustro. No way. Za to w szkicu „Twichting with Twight” serwuje słowa, które jeśli przeczytasz, nie będziesz już mógł/mogła powiedzieć w sytuacji konieczności życiowych podsumowań, że nie wiedziełe/aś. Gotowy? Gotowa? Jeśli nie, biegnij do następnego akapitu. „Zmieszaj jedno świadectwo ukończenia szkoły średniej z tytułem licencjata i sympatią z college’u. Ubij masę z dwóch samochodów, kiepsko zbudowanego domu w ślepej uliczce i pięćdziesięciu godzin pracy tygodniowo dla firmy, która ma cię tam, gdzie słońce nie dochodzi. Reprodukuj się raz. A potem kolejny. Wstaw wszystkie składniki do jednej koleiny albo umieść je w grobie. Jedno zajmie trochę więcej czasu niż drugie. Upiecz wszystko, żeby powstała twarda masa. Nie do zgryzienia. Bez drogi ucieczki. A teraz podaj na stół i smacznego. Istnieje jednak wyjście. Wejdź w wybrany styl życia, zamiast tylko o nim rozprawiać. Żyj z oddaniem. Wypełnij życie treściami emocjonalnymi. Wiedź taki żywot, jaki sobie wybierzesz, ale uczciwie. Porzuć to dyletanckie pieprzenie o człowieku renesansu, który robi wiele rzeczy naraz (i żadnej dobrze)”. Teraz już wiesz i musisz wybrać.
Czy tam jest cokolwiek o wspinaniu, górach, drugim lub pierwszym na linie? – zapyta nie bez racji czytelnik tej recenzji. Oczywiście – odpowie skruszony recenzent. Twight zabiera nas na alpejskie ściany, himalajskie wielotysięczniki, w góry obu Ameryk. Rozczaruje się jednak każdy, kto spodziewa się relacji dokumentującej każdy krok i ruch ręką. Autor bowiem chętnie i często porzuca wartką i trzymającą w napięciu opowieść z akcją, by przypomnieć, że najważniejsza ze wspinaczek odbywa się przecież w naszych głowach. A że jest człowiekiem gardzącym słowem „kompromis”, interesują go tylko cele, które lokują się gdzieś na granicy pasji i szaleństwa, życia i śmierci. Równie ekstremalne bywały jego treningi, zarówno ten fizyczny („Spałem na podłodze. Nosiłem lód gołymi rękami. Waliłem nimi o beton tylko po to, żeby sprawdzić, czy to zniosę. Nigdy nie przepuściłem okazji, żeby trenować. Biegałem po schodach do momentu, aż zaczynałem wymiotować, a potem biegałem dalej”), jak i ten mentalny („Używałem tylko mocnych słów i ignorowałem słabość. Tłumiłem lęki. Byłem zacietrzewiony i mówiłem wprost, co myślę. Stałem się człowiekiem albo szczerze kochanym, albo szczerze znienawidzonym”). To przygotowania do drugiego spotkania z filarem Nuptse.
Ogromną zaletą tej książki jest to, że nie nadaje się do jednorazowej lektury. Wszak druga część jej oryginalnego tytułu (o czym niestety zapomniał polski wydawca) brzmi „Confessions of a serial Climber”. I zdumiewające, że przez lata wychodziły spod pióra Twighta teksty najwyższej próby, którymi najlepiej raczyć się powoli, bo na bezrefleksyjne wciągnięcie na listę przeczytanych książek górskich „Całuj albo zabij” po prostu nie zasługuje.
Kamil Kasperek
Góry, nr 4 (167) kwiecień 2008
(kg)