Niedługa jak na tamtejszy standard droga kończy się po 17 wyciągach o trudnościach C3/A2/5,7. Wspinanie solo na tej linii jest dość trudne, głównie ze względu na trawersy. Droga jest w większości przewieszona i osłonięta od deszczu. Jedynie dwa ostatnie wyciągi przebiegają w linii cieków wodnych.
W czasie przejścia musiałem wbić jednego haka w trudnościach, bo płytki na sky hooki były oberwane. Później jeszcze dwukrotnie sięgnąłem po młotek i haki, ale o tym dalej. Zdecydowanie mogę wyróżnić piękno trzech wyciągów – 5, 10 i 12. Długi 57-metrowy trawers nad okapem (solidne C3), który pochłania cały sprzęt i jest interesujący zarówno dla prowadzącego jak i dla czyszczącego (wyciąg 5). Wyciąg nr 10 z różnorodnością rys w rozmiarach na camy od 5 do 000. No i oczywiście wyciąg 12, gdzie musiałem wbić beaka, żeby dosięgnąć do pierwszej szczeliny na mikrokoski.
Jak na moje odczucia na tej drodze jest zbyt wiele nitów. Nie w znaczeniu nadkompletu, lecz raczej w rozumieniu wymuszenia drogi. Charakterystyczną cechą tej linii jest to, że obok zacięć i pozornie narzucających się formacji mamy ciągnące się rządki nitów.
Wspinałem się bez pośpiechu i samo przejście
Tangerine Trip zajęło mi 7 dni. W ścianie jednak byłem 10 dni i zwłaszcza dwa ostatnie zapamiętam jako jedne z najtrudniejszych dni w górach, jakie przyszło mi przeżyć. Tuż przed moim wejściem w ścianę angielski solista musiał zjeżdżać z New Dawn zostawiając wbrew planom poręczówki, bo niedźwiedź rozszarpał mu pojemniki z wodą i dobrał się do jedzenia. Trochę zestresowałem się tym, zwłaszcza, że kiedyś miałem podobne przygody i choć udało mi się wtedy uratować moje zapasy, to tym razem zacząłem wspin zaraz po podejściu z dwoma worami. Pierwszy wyciąg kończyłem po ciemku, a że czołówka została na dole, to hooczylem po omacku, a nitów szukałem jak ślepiec z białą laską. Noc spędziłem w swoim przytulnym portalu, w którym przeleżałem cały następny dzień przeczekując śnieg, deszcz i grad.
Kolejnego dnia w ścianie były już dwa inne zespoły i prawdę mówiąc zrobiło się trochę tłoczno. Na szczęście oba z nich zaczynały pierwsze wyciągi wchodząc wariantem prostującym przez
Lost In America (A3). Jeden z prowadzących wypruł stare heady na pierwszym wyciągu i na biwaku celebrował swoje cudowne zatrzymanie na 2 metry nad glebą. Ponieważ wszystko to działo się poza moja strefa wspinu, to miałem trochę spokoju. No niestety, jeśli szuka się samotności w ścianie, to El Cap nie jest najlepszym miejscem. Później spotkaliśmy się przez chwilę na jednym ze stanowisk i okazało się, że jest to jeden z dyskutantów na forum Supertopo. Świat wirtualny wspinania nieoczekiwanie zmaterializował się…
Następne dni były gorące, pełne małpich okrzyków w całej Dolinie i ręce bolały mnie od przepinania na nitach. Wyciąg ósmy powszechnie jest uważany za kluczowy na drodze, ale jedyne co z niego zapamiętałem, to wahadło z użyciem największego skyhooka i cam hooki, które siedziały lepiej niż cokolwiek innego. Zaraz później w ścianie spotkałem Koreańczyków. Czteroosobowy zespół wspinał się, śpiewał oraz był w „konekcie” z całym światem przez krótkofalówki i grupę koordynującą z Camp IV. Ciekawostką było to, że jeden z nich powtarzał drogę węgierską na Kedar Dome, gdzie nasz Dream Team kiedyś wytyczył piękną linię i gdzie też przed laty poległa moja (w zespole) próba wspinania. Zrobiliśmy parę zdjęć, wymieniliśmy polskie i koreańskie słowa i znowu zostałem sam.
Biwakowałem na wyciągu 15. Prawdę mówiąc wieczorem miałem poczucie jakiejś pustki wokół siebie. Nawet moje małpie nawoływania pozostawały bez odpowiedzi. Nic już jednak bardziej mnie nie interesowało niż skończenie drogi, więc mimo lekkiego deszczu wstałem i zacząłem wspinanie przed siódmą rano. Do szczytu zostały dwa wyciągi. Jeden C2, a drugi bardzo łatwy (5.6 czyli jakieś V w polskiej skali). Już w połowie początkowej drabiny nitów, deszcz zaczął padać intensywnie, a za 20 minut rozszalała się burza o sile, której jeszcze w górach nie spotkałem. Ścianą płynął regularny strumień deszczu. Rysy byle wypełnione wartko plynącą wodą i nie sposób było osadzać camy, ani nawet rozpoznać rozmiary szczelin. W jednym miejscu na ślepo wbiłem beaka, a w innym (5,6) jedynkę. Byłem całkowicie zalany wodą. Z butów przelewało się, a stopy miałem przemarznięte jak w zimie. Prowadzenie wyciągu skończyłem chyba trochę przed południem. Nie moglem zatrzymać się, bo nie było wyjścia. Musiałem zjeżdżac, zwolnić wory, wyczyścić wyciąg w wodzie zalewającej mnie przy każdym ruchu, aż w końcu wyholować mój dobytek i zacząć następny wyciąg. Zaraz na jego początku jednak poddałem się. Przehaczyłem zacięcie (5,6) i otrzymałem takie uderzenie huraganowego wiatru z deszczem, że zjechałem na półke i założyłem tropik z portaledga na głowę po to, żeby chwilę odpocząć od szaleństwa burzy. Za chwilę rozbiłem ramę gniazda i położyłem się z postanowieniem przeczekania obłędu żywiołów. Miałem nie więcej niż 25 metrów do szczytu i absolutnie nie byłem w stanie tam dojść. Wody i gazu miałem wystarczająco dużo, więc martwiłem się tylko narastającym głodem. W beznadziei czekania zjadłem nawet skórki z pomarańczy…
Na szczęście następnego dnia w południe uspokoiło się na tyle, że walcząc z zawrotami głowy, dowspinałem się do końca drogi i z najpotrzebniejszymi rzeczami zszedłem do Doliny. Okazało się, że w czasie burzy byłem jedyną osobą na El Capitanie. Dlatego w przeddzień wieczorem nikt nie odpowiadał na moje małpie krzyki. Później w gazetach przeczytałem, że to była najsilniejsza burza od prawie 50 lat i wcale nie byłem zaskoczony tym newsem. Jedynym pocieszeniem po tej przygodzie jest to, że teraz mogę powiedzieć: „Kiedyś byłem absolutnie sam na ścianie El Capitana”.
Marek
Regan Raganowicz
Wkrótce więcej informacji w Magazynie GÓRY.