Inspiracja
Ale napiszę dla odmiany skąd wziąłem pomysł, żeby na starość przez 16 godzin jeździć w te i we w te prawie 100 kilometrów, biegać z wywieszonym jęzorem po Dolinkach, no i przeżywcować w tym czasie wybrane 50 dróg. Otóż w tym roku chciałem jakoś uczcić, że jest to mój 25 sezon w skale. A że w swoim pierwszym sezonie zrobiłem (poprowadziłem, przebyłem na drugiego, przewędkowałem, a nawet przeżywcowałem) łącznie 41 dróg pod Krakowem, do tego do kolejnych 9 dróg się przystawiłem (ówcześnie) bez sukcesu, dało to łącznie równe 50 dróg. 25 lat i 50 dróg – jakie ładne numerologiczne zestawienie! Co do numerków, to uprzedzam, że to dopiero początek – dalej będzie ich jeszcze więcej.
Ściąga z patentami. Fot. Piotr Drożdż
Bezpośrednią inspirację dla tej łańcuchówki stanowiły dwa fragmenty tekstu, oba związane z osobą Krzysztofa Barana. Pierwszy fragment znajduje się we wstępie do przewodnika po Dolinie Kobylańskiej, a więc w „Historii wspinaczkowej eksploracji Skałek Podkrakowskich”. W części omawiającej działalność Sekcji Taternickiej AZS Krzysztof zamieścił następujące dwa zdania: „Wszak cały dorobek ówczesnych wspinaczy to dzisiaj zaledwie lekka rozgrzewka dla współczesnego skałołaza. Ale cóż, czasy się zmieniły...”
Zmieniły się, oj zmieniły. Kiedy w roku 1986, jako świeżo upieczony absolwent harcerskiego kursu instruktorskiego, z powodu „rozwoju ścieżki kariery”, jak to się dzisiaj w korporacjach mawia, musiałem zacząć się wspinać, ówczesne wspinanie pod Krakowem i w ogóle w Polsce wyglądało trochę inaczej. Słowo „musiałem” jest tutaj użyte jako imperatyw – prawdę mówiąc wspinanie niezbyt mnie przez ten pierwszy sezon rajcowało. Zmienił to „Przylepa”, ale o tym później.
Co innego wieczorne biwakowanie pod całkowicie dziś już zarośniętą Ścianą Naprzeciw Okrętu w Dolinie Kobylańskiej, czy w Słonecznym Cyrku w Dolinie Szklarki. Znałem 412 pieśni harcerskich, legionowo-strzeleckich, powstańczych, opozycyjnych, turystycznych, ludowych i innych (jak metodycznie sklasyfikowałem w swoim śpiewniku) i nie mogłem się doczekać cosobotniego ogniska, żeby zaprezentować, jak ładnie byłem je w stanie wybeczeć swoim świeżo ukształtowanym, post-mutacyjnym głosem. Śpiewy przy ognisku były
więc główną atrakcją wyjazdów w Dolinki w tym czasie, a wspinanie uciążliwym dodatkiem. Ponieważ jednak drużynę instruktorską przy mojej macierzystej 1 KDH stanowił Taternicki Klub Harcerzy, nie miałem wyjścia – musiałem kurs skałkowy, zwany „Szkołą latania”, odbyć. Dziś mój stosunek do wspinania oczywiście uległ zmianie, ale 25 lat temu preferowałem inne aktywności, których posmakoałem już wcześniej w harcerstwie. Było to np. żeglowanie, spływy kajakowe, terenowa jazda konna czy strzelanie z kbksu.
Aby odczuć, że mój ówczesny skałkowy dorobek to dzisiaj lekka rozgrzewka, postanowiłem przeżywcować wszystkie drogi z sezonu 1986 jednego dnia. Pierwotny plan był zresztą jeszcze ambitniejszy, bo kolejną inspiracją była niepodpisana notatka w „Taterniczku”, datowanym na wrzesień roku 1988, który Krzysztof Baran wtedy wydawał, a w końcu przekształcił w GÓRY. Notatka informowała, że Alain Ghersen połączył trzy dyscypliny wspinaczkowe: buldering (Cassage 7B) w Fontainebleau, wspinaczkę skałkową (Bidule 8a+) w Saussois i alpinizm (przejście Grani Peuterey solo). Doniesienie kończyło się słowami: „Razem trzy dni (49 godzin). Połączenie zapewniało Alfa Romeo 33 Turbo“.
Żywiec w Słonecznych Skałach. Fot. Piotr Drożdż
„Taterniczka” tego znałem na pamięć choćby z tego powodu, że w tym samym numerze po raz pierwszy w prasie wspinaczkowej pojawiło się moje nazwisko (w kontekście eksploracji Psiklatki). Niestety cytat ze mną w roli głównej tak ocieka lukrem, że wstydzę się go tutaj przytaczać – kto ciekaw, co o mnie napisał Rysiek Benduski, niech sobie znajdzie ten numer na Google Docs. W każdym razie postanowiłem początkowo do wszystkich skałkowych dróg dodać Grań Kościelców i Drogę Słoweńską na Triglavie i cały skałkowo-górski dorobek sezonu 1986 zamknąć w jednej akcji non-stop.
Niestety – rzeczywistość zaskrzeczała: nijak nie mogłem w tym roku wygospodarować dodatkowego urlopu na taką eskapadę. Po pierwsze przewidywany czas akcji – z obowiązkową rezerwą pogodową – był za długi. Po drugie Škoda Fabia, należąca do mojej żony, to jednak nie to samo co Alfa Romeo 33 Turbo, a ja jestem znacznie słabszym kierowcą od Ghersena. Stanęło więc na 50 drogach w ciągu jednego dnia.
Ponieważ pamiętałem, że podobnej długości łańcuchówkę zrealizował w 2004 roku w Sokolikach Jarek „Blondas” Liwacz, postanowiłem sprawdzić, jakie przesłanie mu przyświecało.
Pięć sekund guglowania dało odpowiedź, że chodziło o pokonanie co najmniej kilometra skały na żywca według następujących zasad:
1. Do ogólnej sumy wlicza się także drogi pokonywane w zejściu.
2. chodzi się drogami innymi niż wchodzi.
3. Jeśli schodzi się daną drogą drugi raz, to jej długość nie jest doliczana.
Respektując zasady przyjęte przez „Blondasa” (z drobnym odstępstwem w punkcie 2, bo pierwszą drogę w łańcuchówce pokonałem ostatecznie w wejściu i zejściu), „prawie Alpiniada” zsumowała się do 1049 metrów, więc plan zapowiadał się jeszcze lepiej.
Naszła mnie równocześnie smutna refleksja, że ostatni raz robiłem kilometrowe drogi w 1990 roku w czasie „alpejskiego lata”, a później splot różnych okoliczności sprawił, że nie dane mi było się wspinać na takich dystansach. Ale do numerków 25 i 50 doszło 1000, czyli numerologicznie super!
Przygotowania
Pora na małe wyznanie. Jak każdy mężczyzna w wieku około-czterdziestoletnim zmagam się z kryzysem wieku średniego. Jednak w przeciwieństwie do wielu moich rówieśników nie kupiłem sobie motocykla – zadowoliłem się kompletem najmniejszych kostek DMM (od 00 do 3/4) oraz największych Camalotów (4 i 4,5 według starej numeracji). Zamiast wszczepiania włosów i przedłużania członka zainwestowałem pokaźne sumy w rehabilitację kręgosłupa lędźwiowego, kompresyjnie połamanego w wyniku gleby na Jastrzębniku oraz cofnięcie zmian zwyrodnieniowych w przyczepach przywodzicieli i odwodzicieli nóg.
Rest przed cruxem na zakrzówkowym Telewizorku. Fot. Piotr Drożdż
Zamiast rozpoczynania kuracji przywracającej libido rozpocząłem suplementację wapniem i witaminą D3, żeby zatrzymać zbliżającą się szybkimi krokami osteoporozę kości oraz suplementację kolagenem, kwasem hialuoronowym, chondroityną i glukozaminą, żeby cofnąćefekty 20 lat nawracających stanów zapalnych przyczepów mięśni obu kończyn dolnych. Przez problemy z nogami cały plan nie tylko łańcuchówki, ale w ogóle jakiegokolwiek wspinania w roku 2010, stanął przez kilka miesięcy pod znakiem zapytania, bo jeszcze w zimie lekarze zalecali mi serię operacji, po których miała nastąpić wielomiesięczna rekonwalescencja. Kiedy w marcu okazało się, że operacji da się uniknąć, łańcuchówka 25/50/1000 zaczęła stawać się realna, lecz wtedy z przyczyn zawodowych, a w końcu pogodowych, sezon długo nie mógł się dla mnie na dobre rozpocząć.
Na początku czerwca, podczas rodzinnych wakacji kąpielowych na greckiej wyspie Rodos, zrobiłem pierwszą dłuższą serię solówek w tym sezonie, i wtedy zaświtała mi myśl, że na godne uczczenie ćwierćwiecza wspinania jest jednak szansa.
Rozstrzygnięcia wymagał jeden istotny szczegół – czy ktoś mnie w skały zawiezie? Żeby w ciągu jednego dnia znaleźć się we wszystkich miejscach pod Krakowem w jakich wspinałem się w 1986 roku i przejść wszystkie założone drogi, samochód był nieodzowny.
Z drugiej strony od dawna wiadomo (choćby ze statystyk prowadzonych przez towarzystwa ubezpieczeniowe w USA), że dojazd w skały wiąże się z większym ryzykiem niż samo wspinanie. Przejścia bez asekuracji mają renomę najbardziej ryzykownych, ale moja osobista statystyka ryzyka na pierwszym miejscu stawia zdecydowanie prowadzenie samochodu. Na ponad 800 dróg o trudnościach od IV do VI.2, które zrobiłem na żywca (w przeważającej większości bez znajomości), przyglebowałem dwa razy: raz zrzuciły mnie trudności, a raz urwałem dwa chwyty, jeden po drugim.
Za kółkiem miałem mniej szczęścia. Mimo że prowadzę sporadycznie, tylko wtedy jeśli muszę, jako kierowca uczestniczyłem w 32 mniejszych i większych stłuczkach, a dodatkowo spowodowałem trzy zderzenia czołowe. W każdym razie przejazdy od początku wyglądały na najbardziej ryzykowną część łańcuchówki, a ponieważ jedni kandydaci na „szoferów” odmawiali mi, a ci którzy się zgodzili, w dniu, który wybrałem na atak, byli poza Krakowem, musiałem poradzić sobie sam.
Piotr "Szalony" Korcza udziela wywiadu telewizyjnego podczas III Międzynarodowych Mistrzostw Polski, Mirów 1989. Fot. Mariusz Biedrzycki
Pozostała jeszcze sprawa przygotowań logistycznych. Jak wiadomo drogi na żywca można robić na dwa sposoby. Piotr „Szalony” Korczak w legendarnym artykule z „Taterniczka” pt. „Wspinaczka ze śmiercią” pisał:
„Są dwie metody dokonywania przejść solowych, we wspinaczkowym slangu określane jako:
- na błysk
- na zapatentowanie”.
I dalej: „Metoda »na zapatentowanie« polega na perfekcyjnym opanowaniu drogi poprzez trening z górną lub z dolną asekuracją. (...) Przejścia »na błysk« są domeną prawdziwych magów wspinaczki (których jak powszechnie wiadomo brakuje w naszym kraju). Polegają one na wyczuciu odpowiedniego momentu, tzw. »błysk« (augustyńska iluminacja + szaleństwo?) po czym następuje atak bez oglądania się na konsekwencje. Obserwatorzy zwykle nie mogą się wyzwolić od przeświadczenia, że delikwent prezentuje magiczną pewność powodzenia”. Tyle „Szalony”.
Naturalnym wyborem było dla mnie przygotowanie się do zrobienia kilku najtrudniejszych dróg metodą na „zapatentowanie”, a pozostałych „na błysk”. Po pierwsze – tak było najszybciej, po drugie – mam bardzo dobrą pamięć ruchową i na każdej z dróg wiedziałem, co mnie czeka, po trzecie - spośród 50 dróg 37 robiłem już wcześniej na żywca, niektóre wielokrotnie. Poza tym już od wielu lat nie szukam w przejściach solo wyzwania w postaci trudności. Dużo bardziej pociąga mnie „magiczna pewność powodzenia”, dlatego prawie wszystkie swoje przejścia żywcowe zrobiłem w stylu Solo OS, a na tych drogach, które znałem, znajomość najczęściej przypominała styl „On Sight po latach”. Myślę, że dzięki temu dobrze znam swoje możliwości i reakcje, wiem na jak długo można powstrzymać atak paniki i napierać, a kiedy po prostu należy się wycofać, więc nie obawiam się wejścia bez liny w drogę, której nie znam w ogóle, lub w taką, którą robiłem jeden raz wiele lat temu. Ale jeśli chodzi o łańcuchówkę, to kilka zdarzeń zmieniło moje podejście.
Mariusz "bieDruń" Biedrzycki
Całość opowieści Mariusza znajdziecie w GÓRACH, nr 10 (197) październik 2010. Polecamy również zobaczyć niepublikowane zdjęcia Piotra Drożdża, oraz filmik z przejścia Rysy Zagajewskiego VI+ na Wroniej Baszcie, które znajdziecie tutaj.