Przygotowania
Z tego, co pamiętam, pomysł zrodził się chyba ze dwa lata wcześniej i nawet teraz mam wrażenie, że tak jakoś, prawie w głowach wszystkich równocześnie. Pamiętam, że przez cały czas chodziłem i mówiłem wszystkim naokoło, że wybieram się do Gruzji.
Wszyscy moi znajomi patrzyli na mnie jakoś bez wyrazu i niemo, ale gdzieś w głębi duszy potakiwali. Jednak, aby zrealizować naszą ideę, musiał upłynąć odpowiedni czas, w którym życie stykało nas w wielu innych okolicznościach, jak wyjazdy w Alpy, Tatry, wspólne ogniska, czy imprezy przy gitarze u „Mariana”. Także nauka: wertowanie literatury, stron internetowych, studia na filologii rosyjskiej. Dla mnie był to dziwny i trochę magiczny czas, ponieważ byłem przekonany, że już dawno wyrosłem z marzeń i powinienem raczej być niewzruszoną głową rodziny i zajmować dobre stanowisko w jakiejś renomowanej firmie. Jednak tak się nie stało, dlatego w pewnym sensie marzenia były jedyną rzeczą, którą miałem i tak naprawdę wszystkim, co mi pozostało.
Każdy z nas zupełnie inny, trochę dziwny (żeby nie powiedzieć dziwak) żyliśmy we własnych światach. W takiej grupie jak nasza trudno było ogarnąć nasz pomysł, właściwie do samego końca nie był znany termin wyjazdu – ciągłe przesuwanie jeden, dwa dni do przodu stało się normą. Było także wiele obaw: nowe i wcześniej nie spotkane osoby (a w dodatku dziewczyny) w składzie, to nie rokuje dobrze – może powodować niepotrzebne tarcia. A przed samym wyjazdem nawet zwątpienie. Zwykle kiedy się na coś czeka bardzo długo, to w momencie spełnienia następuje zupełne zniechęcenie, tak jakby zabrakło siły na zrobienie decydującego kroku, a przecież to miał być dopiero początek.
Jednak w dniu wyjazdu dwa dwudziestoletnie volkswageny z „Bartem” i „Miśkiem” za kierownicami prezentowały się okazale. Ogólna koncepcja podróży była już znacznie wcześniej ustalona. Jedziemy lądem naokoło morza „Czarnego”, przez Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię, Turcję. Ponad 3 tysiące kilometrów do granicy z Gruzją. Przed nami trzy tygodnie, czasu niewiele jak na apetyt, który powoli rodzi się w naszych umysłach, więc trzeba się spieszyć z drogą dojazdową, nie ma czasu na sentymenty, dłuższy postój był tylko nad morzem Marmara, nawet Hagia Sofia musiała pozostać z boku. Od Samsun praktycznie już przez cały czas droga prowadzi wybrzeżem Morza Czarnego w bezpośrednim sąsiedztwie linii brzegowej. Niestety nocą niewiele było widać, czasem tylko przebłyski białych fal odbite w rozproszonym świetle. Rankiem wyłania się bardzo nisko nad brzegiem położona linia zabudowań i zaraz nasuwa się pytanie. Czy oni tu w ogóle nie miewają sztormów?
Pierwszy dzień w Gruzji
Po trzech dniach jazdy, w Sarpi szczęśliwie przekraczamy granicę z Gruzją. Chwila odprężenia na plaży, dochodzimy do siebie, ale nasze umysły jeszcze nie przyjmują tej nowej rzeczywistości. Trzeba spotkać ludzi, nawiązać z nimi kontakt, bo to przecież oni tworzą tę nieznaną dla nas rzeczywistość. Już pierwsze przejechane kilometry w tym kraju oraz pobyt w Batumi uświadamiają nam, że jazda samochodem nie będzie tu należała do łatwych.
To już prawie połowa września, pogoda w górach może być już nieco mniej stabilna, dlatego bezdyskusyjnie wszyscy są zgodni co do tego, że należy jak najszybciej jechać w góry na Kazbek. Po burzliwych dyskusjach wybieramy drogę przez tzw. Mały Kaukaz – Adżarię, Achalciche, Borjomi, Gori, następnie omijając Tbilisi prosto do Stepantsminda (Kazbegi). Droga z Batumi do Achalciche, oznaczona na mapie jako jedna z główniejszych w kraju, prowadzi przez przełęcz Goderdzi o wysokości 2025 m n.p.m. Początkowo droga dosyć płaska o nie najgorszej nawierzchni wije się malowniczo wzdłuż rzeki Czoroch, co napełnia nas dużym optymizmem. Podczas krótkiego postoju w jednej z wiosek, robiąc zakupy, przełamujemy z Gruzinami pierwsze lody, wymieniając pozdrowienia i podarki ze spotkanymi ludźmi. Szybko także okazuje się, że w kontaktach z Gruzinami język rosyjski będzie naszym nieodłącznym towarzyszem tej podróży.
Następne kilometry przebytej drogi pokazują jak bardzo złudne były nasze optymizm. Z Batumi wyruszyliśmy późnym popołudniem, dlatego zaczyna się już powoli ściemniać. Nawierzchnia drogi niewiele ma już wspólnego z płaszczyzną, wyrwy, dziury czasem spójnie ubite grudki skał tworzące kawałek równej powierzchni. Trudno odgadnąć czy to pozostałość po asfalcie z czasów Związku Radzieckiego, czy tylko naturalnie ubite kawałki ziemi i skał. Dodatkowo częste uderzenia kamieni w podwozie sprawiają, że średnia prędkość ok. 10 km/godz nie wróży dalekiej drogi. Szczerze współczuję „Bartowi” za kierownicą, który każde uderzenie kamienia w swój samochód odczuwa jak, uderzenie w najczulszy punk swojego serca.
Najdziwniejsze dla mnie są te gęsto zasiedlone zbocza gór, którymi bardzo stromo podjeżdżamy w górę, ale może to do pewnego stopnia tylko złudzenie, kiedy w nocy widzimy dziesiątki świateł domów dające wrażenie zwartej zabudowy. Jak ci ludzie tu żyją (z czego?), przecież stąd nie da się codziennie dojeżdżać do pracy w mieście. Zabudowa robi wrażenie jakiegoś chaotycznego nieporządku i prowizorki zmieszanej z biedą, ale jest już noc, więc trudno to ocenić. Droga stała się już tak stroma i wyboista, że nasi kierowcy chcąc mniej odczuwać „bóle swoich samochodów” po prostu musieli znieczulić się piwem. Na przełęcz dotarliśmy bardzo późną nocą, nikt nie miał sił, żeby jechać dalej, nie towarzyszyły nam żadne szczególne uczucia, a raczej instynkt samozachowawczy wołał, że trzeba zaleźć bezpieczne miejsce na nocleg. Weszliśmy przez okno do najbliższej drewnianej wiaty i w milczeniu zapadliśmy w głęboki sen.
W dalszą drogę
Następny dzień obudził nas bardzo rześkim porankiem, na trawie na zewnątrz naszej wiaty bielił się szron porannego przymrozka. Na wschód i na zachód w ostrym świetle porannego słońca, w nienaturalny sposób wydłużającego cienie, rozciągały się panoramy zalesionych górskich dolin. Nisko ścieląca się poranna mgiełka ustępowała miejsca przejrzystości. Tak to już wrzesień, góry zawsze są surowe, na Kazbeku chyba nie będzie łatwo. Z czasem jednak promienie słońca rozwiały/rozgrzały ponurą atmosferę nocy. Zaczęliśmy zjeżdżać w dolinę na wschód po drugiej stronie przełęczy. Budzenie się dzikiej przyrody dodawało nam ducha. Nagle, co to, wodospad na drodze, obowiązkowo trzeba wziąć prysznic. Zaraz szampony i mydła poszły w ruch. Tylko poranne ptaki dziwnie przyglądały się temu nienaturalnemu zamieszaniu w ich własnym domu.
Zjeżdżając w dół jedziemy doliną rzeki Pocchowi-Ckali, mijamy kolejne osady, i teraz widać już wyraźnie, że wczorajsza noc nie była tylko złudzeniem. Tu wszystko jest jakieś nie poukładane, jakby nie dokończone, a w dodatku oblepione przydrożnym kurzem wzniecanym przez przejeżdżające samochody. Jesteśmy już w innym regionie, to Samcche-Dżawachetia. Za Zarzmą droga jest już odnowiona i asfaltowa. Niektórzy z naszej grupy w przypływie fantazji pozwalają sobie nawet na jazdę siedząc w oknach drzwi naszych samochodów, na szczęście tutejsza policja nie jest do nas wrogo nastawiona i tylko klaksonem kwituje nasze nieodpowiedzialne zachowanie.
W Achalciche nie zostajemy zbyt długo, jednym z założeń tego wyjazdu jest omijanie większych miast. Niezbędna rozmowa z kierowcami taksówek, pytanie, gdzie najlepiej zrobić zakupy i jak dojechać do Wardzi. Buszowanie po miejscowym bazarze, dla nas to trochę egzotyka, mniej lub bardziej udane zakupy - niektóre produkty okazują się już na tyle przeterminowane, że po prostu niejadalne, dlatego mogły posłużyć tylko jako końcówka do naszej anteny samochodowej. Intrygujące są dla nas uliczne stoiska z młynkami i kawą – tak można tu na ulicy kupić świeżo zmieloną kawę.
Droga do Wardzi odbija na południe od Achalciche i prowadzi ok. 60 km wzdłuż rzeki Mtkwari, wśród skalnych wzniesień i kanionów otaczających drogę. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek przy rzece, jednak upał doskwiera. Po drodze zwiedzamy twierdzę Chertwisi, dla mnie osobiście, najładniejszą z tych, które widziałem w Gruzji. Do Wardzi docieramy późnym popołudniem. To średniowieczne miasto, z XII wieku, wykute w skale robi na nas duże wrażenie, a szczególnie czynna kaplica i przejścia skalne wykute głębiej. W szczytowym okresie mieszkało tu nawet do 60 tys. ludzi. Na noc zatrzymujemy się u podnóża, tuż nad rzeką. Przed zaśnięciem prześladuje nas miejscowy kot, jednak za sprawą niektórych z nas szybko ląduje w krzakach. Tym razem noc jest ciepła i spokojna, co powoli uświadamia nam różnorodność i kontrasty tego małego i dziwnego kraju. Ma to także swoje odbicie w charakterach mieszkających tu ludzi. Tu na południu Gruzji mieszka znaczna mniejszość ormiańska (np. w pobliskim mieście Achalkalaki). Miałem okazję rozmawiać z jednym z nich, twierdził, że dobrze im się tu żyje razem z Gruzinami, jednak nie było to chyba obiektywne stwierdzenie, ponieważ w innym regionie Gruzji miałem okazję usłyszeć zupełnie inną opinię na temat Ormian.
Droga do Stepantsminda (Kazbegi)
Następnego dnia wyruszyliśmy skoro świt z zamiarem pokonania jak największego dystansu w kierunku naszego głównego celu podróży – Kazbeka. Zatrzymaliśmy się tylko na ok. dwie godziny w Borjomi. Ten kurort narciarski kandydował do olimpiady zimowej 2014 roku. Chociaż nie dziwię się, że nie wygrał. Na pewno potrzebna jest tu jeszcze gospodarna ręka, chociaż warunki geograficzne są wyśmienite. Kiedy jedna połowa wycieczki próbuje dojechać do Bakuriani (ośrodek narciarski), ja z drugą zaglądamy za bramę znanego parku Karagauli. Niestety nie wygląda zbyt czysto i zachęcająco, może należałoby wejść głębiej, ale to chyba innym razem.
Pędzimy do Gori, udaje nam się zdążyć do muzeum Stalina przed zamknięciem. Dla mnie to miejsce jest bardzo ważne na mapie naszej podróży. Bardzo chciałem zobaczyć dom, w którym się urodził Stalin. To dziwne, ale wcale nie odczuwa się tu ciężaru, ogromu zbrodni popełnionych przez niego. Nawet w jego prywatnym wagonie można usiąść w fotelu, w którym zasiadał sam dyktator i wyobrazić sobie całą tę historię jakby jakąś odległą bajkę, nie mającą wiele wspólnego z prawdą. Dlatego myślę sobie, dobrze, że są historycy dbający o wierny zapis prawdy historycznej. Przecież my ludzie tak szybko zapominamy. W tym mieście nawet pomnik Stalina jest niezniszczalny. Warto także wspomnieć, że w czasie wojny z Rosją w 2008 roku miasto było bombardowane i okupowane przez wojska rosyjskie. Chciałem zobaczyć miejsce wybuchu bomby kasetowej (którego zdjęcie tuż po walkach można było znaleźć w internecie), ale zostało już uprzątnięte. „Twierdza na górze” - jak piszą przewodniki - najbardziej okazała w Gruzji, nie robi na nas zbyt wielkiego wrażenia, ale miasto jako całość jest dosyć interesujące, gdyż nie odczuwa się tu typowego wielkomiejskiego zgiełku. Życie toczy się tu raczej leniwie. Miasto leży na wielkiej równinie ciągnącej się po horyzont, w dali otoczonej górami, a w środku miasta usytuowane jest wzniesienie z twierdzą. Kiedy my podziwiamy miasto, nasz kolega „Szopen” nawiązuje pierwsze kontakty z mieszkańcami miasta; ma zaproszenie na kielicha z suszoną rybą na zagrychę. Chętnie spędziłbym tu noc, bo czuję, że w tym miejscu historia pozostawiła wiele tajemnic, ale czas nagli.
Jedziemy dalej najgłówniejszą drogą Gruzji na wschód, tego dnia dojeżdżamy do Mcchety i rozbijamy się koło jakiejś podrzędnej dróżki, prawie nad samym brzegiem rzeki Mtkwari, w ruinach starego domu. Jest ciepła i parna noc, cykają świerszcze, a zza chmur wygląda wygięty księżyc – idzie do pełni. Śpimy na karimatach na betonie w samych tylko śpiworach. Tej nocy prześladuje nas znowu miejscowy kot, tym razem usadowił się z mojej strony, cały czas mruczy, ale utrzymuje bezpieczny dystans. To mnie jeszcze bardziej irytuje, nie mogę zasnąć, zamiast księżyca widzę ciągle głowę kota. W człowieku tkwi jakiś pierwotny, irracjonalny strach przed dzikością. Może dlatego też jest ona dla nas ciągle wyzwaniem. Ten kot jest dla mnie uosobieniem dzikości, kiedy zasypiam, ogarnia mnie lęk, że nie będę się w stanie obronić i że kot rzuci się na mnie, kiedy zauważy, że śpię. W końcu wyrzucam go w krzaki – to ostatecznie rozwiązuje problem.
Nazajutrz udajemy się do centrum, na zwiedzanie. Mccheta to jedno z najstarszych miast w Gruzji, dawna stolica królestwa Iberii (do V w. n.e.), to tu w 317 roku Gruzja przyjęła chrześcijaństwo. Mówiąc szczerze, przed wyjazdem, dużo naczytałem się o tym miejscu, może dlatego wyobrażałem sobie je zupełnie inaczej, jak na Gruzję trochę za komercyjnie. Jednak kiedy spędzam dłuższy czas w okolicy katedry Sweti Cchoweli jestem zauroczony; przede wszystkim śpiewami chóralnymi. Jest niedziela, wiec trafiliśmy na jakąś uroczystość. Chór śpiewa acapella, w lewej nawie w małym kręgu stoją kobiety, w prawej mężczyźni. Śpiewają na zmianę jako uzupełnienie do słów kapłana. Tak słyszałem, że w kościele prawosławnym jest bardzo rozbudowana liturgia. Ich śpiew unosi się echem pod samo sklepienie – pozostawia to niezapomniane wrażenie.
Wyruszamy na północ na drogę wojenną, tą trasę koniecznie trzeba przebyć w ciągu dnia. Przeczytałem już o niej tyle relacji, ale za to wszystko wystarczy mi fakt, że sam Lermontow tędy przejeżdżał. Droga prowadzi na północ do środka samego Dużego Kaukazu. Po drodze przejeżdża się przez przełęcz Krestowyj na wysokości 2379 m n.p.m. Za przełęczą rozpoczyna się zjazd w stronę Stepantsminda (dawne Kazbegi). Pod drodze oglądamy ciekawe polewy krasowe w żółto-pomarańczowym kolorze. W państwach Europy zachodniej już dawno zrobiliby tu jakieś trasy dla turystów i zbierali kasę, a tutaj chodzisz gdzie chcesz.
Do miasta docieramy pod wieczór. Pogoda nie jest zbyt zachęcająca, ale pani w wypożyczalni sprzętu górskiego twierdzi, że najbliższe dni mają być ładne – przyjmuję to z przymrużeniem oka. Nie próbuję dokładnie opisywać tego miejsca, bo to była y już zupełnie inna historia. Wokół sterczą trzy-cztero-pięcio tysięczniki, miasto leży na dnie zamkniętej płaskiej górskiej kotliny. Kazbek na razie za chmurami.
Wyjście na Kazbek
Robimy zakupy (jedzenie, mapa), uzupełniamy sprzęt, spotykamy różnych ludzi z zapytaniami typu: „гид вам не нужен, а?”. Opędzamy się od nich jak od much: „нет, не нужен”. Nasi kierowcy podejmują szybką, acz trochę karkołomną decyzję: próbujemy wyjechać naszymi samochodami do kościoła Świętej Trójcy (Tsminda Sameba). Najgorzej jest na samym dole przy wyjeździe z Gergeti. Właściwie więcej pchamy niż jedziemy, ale mamy przy tym dużo zabawy i dodaje nam to wiary, że może jakoś pójdzie z tą górą. Powyżej już jest łatwiej. Na górze mży lekki deszcz, ale nastroje są dobre. Zwiedzamy klasztor z myślą, żeby się ulokować gdzieś w dzwonnicy na nocleg, ale byłaby to chyba zbyt duża profanacja dla tego miejsca. Dlatego ostatecznie decydujemy się na rozbicie namiotów na polanie. Dziewczyny (Paula z Hanką) ugotowały właśnie smaczną „fułę” – czyli pożywienie o konsystencji papki. Jemy, degustując gruzińskie wino, a jutro ruszamy dalej i wyżej. W nocy za cienkimi ściankami namiotów słychać tętent koni, które biegają wolno, przeganiane przez psy zakonników z klasztoru Tsminda Sameba. Na zewnątrz jest raczej chłodno i wieje zimny wiatr, a księżyc już prawie dochodzi pełni. Pogrążam się w jakimś nie skonkretyzowanym marzeniu. To, co dzieje się na zewnątrz, odbieram jako dobry znak, jestem spokojny o jutro. To dziwne, ale chyba mało kto tak naprawdę uświadamia sobie, że marzenie w naszym dzisiejszym świecie jest postrzegane jako coś negatywnego. Świat pędzi do przodu, a my nie możemy ani na moment pozwolić sobie na zapomnienie, bo już w tej samej chwili zostajemy z tyłu za innymi. Już nasi rodzice powtarzają nam od dziecka: „Musisz być bystry, bo inaczej nie poradzisz sobie w życiu”. I nawet my podróżujący łapiemy się na tym, że nasze marzenie jest w istocie tylko reakcją na to, co inni chcieli by zobaczyć, czy usłyszeć od nas.
Tego dnia pogoda jest wyśmienita, szczyt prezentuje się okazale z naszej perspektywy. Od wczesnego ranka w naszym obozie I na wysokości około 2120 m n.p.m. widać żywą krzątaninę. Każdy chce zakończyć pakowanie jak najszybciej, żeby nie być na końcu, żeby później inni nie patrzyli na niego z twardą miną i niewypowiedzianego oskarżenia „Ty jak zwykle ostatni”. I dodatkowo trzeba wtedy będzie zabrać to, czego nie wezmą inni. Dlatego wkurzam się gdzieś w głębi duszy, że „Hanka” ciągle jeszcze okupuje nasz samochód, ileż można się przebierać – no cóż, przywilej dziewczyny kierowcy. Czuję, że jestem lekko zmamrany. „Barto” ma w tym czasie lepszą zabawę – jak zwykle, jest gotowy jako pierwszy – więc stoi teraz z boku i kątem oka wypatruje ofiary, której można by jeszcze wcisnąć jakiś słoik albo puszkę do wytaszczenia na górę. Namierza ofiarę i z zaskoczenia wkłada jej do plecaka jakiś detal. Oczywiście nie obchodzi się bez buntu: „Dlaczego ja, po co, niech ktoś inny” itd. Rzeczy do zabrania jest dużo: raki, czekan, odpowiednie ciepłe ubrania, jedzenie, picie na drogę, kuchenki do gotowania, śpiwory karimaty i namioty i wiele innych drobiazgów. Nasze niezbyt pojemne plecaki (ok. 45 l.) są krańcowo objuczone. Jeszcze tylko obowiązkowy portret (zdjęcie) u „Mariana” i już powoli człapiemy w górę. Naszym dzisiejszym celem jest schronisko (stacja meteorologiczna) na wysokości 3600 m n.p.m.
Kiedyś myślałem, że człowiek w pewnym wieku staje się dorosły i poważny, ma już wtedy całą wystarczającą wiedzę nt. życia i jest chodzącą mądrością. Kiedy byłem dzieckiem, to postrzegałem ludzi dwudziestoletnich jako bardzo już dorosłych. Myślałem wtedy, no, kiedy będę miał tyle lat, to już będę wiedział wszystko na temat życia. Później okazało się, że to wcale nie była prawda. Ale miałem nadzieję, że może jak będę miał 25 lat, kiedy skończę studia, później myślałem, no, może w wieku 30 lat, ale nic takiego się nie stało. Teraz wiem, że człowiek w głębi duszy chce pozostać dzieckiem i nawet jeżeli warunki, w jakich żyjemy nie zawsze na to pozwalają. Czasem jednak ta część naszej natury ujawnia się przy różnych okazjach, chociażby wyjazdów, takich jak ten.
Początkowo podchodzimy dosyć stromą, prostą ścieżką przez wielką łąkę do przełęczy, później teren staje się bardziej wyboisty i usłany kamieniami – kręta skalna ścieżka prowadzi pod lodowiec. Następnie niezbyt trudna droga lodowcem do stacji. Na lodowcu spotkałem Saszę z Charkowa na Ukrainie; wymieniamy szybko doświadczenia. Śmieszna sytuacja: on zwraca się do mnie po angielsku, a ja do niego po rosyjsku. Mówi, że jak był tu w czerwcu, to góra była tak zasypana śniegiem, że musiał robić odwrót. Tym razem wynajął konie do transportu plecaków do stacji, a sam idzie na lekko.
W stacji wynajmujemy jeden pokój dla całej naszej siódemki. Oczywiście nie obyło się bez targowania. Cena urzędowa wynosi 20 lari od osoby/dzień. My dostajemy w końcu za 15 lari od osoby/dzień, jeżeli zostaniemy na trzy dni. Udaje się to dzięki wpływowi uroku osobistego „Hanki” na gospodarza oraz trochę przesadzonemu hasłu: „бедные студенты из Ппльшы”.
Na tej wysokości nie czuję się już tak dobrze jak na dole. Trochę kręci się w głowie i myśli ciążą bardziej niż zwykle, dlatego nie można cały czas leżeć. Od czasu do czasu trzeba się trochę poruszać, żeby przyspieszyć metabolizm. Na przemian ktoś próbuje spać, ktoś krząta się leniwie po pokoju. Dopiero wieczorem odpalamy kuchenki i gotujemy obiad - to skupia nas razem, bo przypomina wszystkim jak bardzo jesteśmy głodni.
Od alpinistów trudno oczekiwać jakichś ciepłych słów. Masz być zwarty i gotowy. Ponieważ najważniejsze jest to, aby dopilnować pewnych stałych rytuałów jak: przygotowanie jedzenia, zadbanie o bezpieczne miejsce do spania, pilnowanie pogody, sprzętu. Tu w schronisku, gdzie nie ma wiatru, nie jest to tak istotne, ale w namiocie na lodowcu zupełnie zmienia się punkt odniesienia. Nigdzie tak, jak wśród tych ludzi nie czuję się sobą. Odchodzą gdzieś na bok wyszukane konwenanse towarzyskich zachowań. Większe znaczenie mają tu rzeczy proste, te które naprawdę trzeba zrobić, żeby przetrwać. Mimo to ludzkie serce potrzebuje czasem jeszcze bardziej skrajnych doświadczeń, aby wyrzucić z siebie fałsz, jednak w tym względzie każdy ma swoja miarę i musi ją znaleźć sam osobiście.
Następny dzień poświęcamy na aklimatyzację, wychodzimy z „Marianem” w kierunku małej metalowej cerkiewki umieszczonej powyżej stacji meteo na wysokości ok. 4200 m n.p.m. Podejście prowadzi grząskimi i sypkim piargami – wszystkie odsłonięte zbocza Kazbeka tak wyglądają (sypiący się kamień). Docieramy tam dosyć szybko, nie czujemy zbytniego zmęczenia, dlatego wspinamy się wyżej w kierunku wschodniej przełęczy. Zaczynają się małe pola śnieżne, po których jednak idzie się łatwiej, gdyż nie usypują się, jak reszta kamieni. Do przełęczy docieramy bez większych problemów, czujemy się wyśmienicie, jest słonecznie, ciepło i bezwietrznie. Po chwili dochodzi do nas „Barto”. Stoimy na lodowcu, przed nami kopuła szczytowa. Idziemy jeszcze w górę, trochę lodowcem, a później po kamieniach. Nie mamy raków, więc jest to wspinaczka na granicy odpadnięcia. Na końcu pola kamieni zaczyna się lodowiec, ty razem jednak bardziej stromy i z twardym lodem, tu już nie mamy szans. Zatrzymujemy się, podziwiamy widoki (ok. 4600 m n.p.m.) i delektujemy się ciszą, później schodzimy w dół, a właściwie zjeżdżamy na butach w jakimś dzikim przypływie emocji. Najpierw po lodowcu, a później po piargach. Chyba w 15 minut jesteśmy z powrotem przy cerkiewce.
W stacji ustalamy plan na najbliższą noc – atakujemy szczyt, wychodzimy o drugiej, trzeba zjeść treściwie parę godzin wcześniej, żeby potem nie zapychać się przed samym wyjściem – nigdy nie wiadomo jak zareaguje żołądek. Będziemy wychodzić na lekko: mamy zabrać tylko picie, drobne słodkie przekąski i niezbędne ubranie na drogę i sprzęt wspinaczkowy. Martwi nas pogoda; podobno zbliża się front atmosferyczny. Powinniśmy byli atakować dzisiaj, jutro może być już... Lepiej nie mówić, co. Po południu na niebie zbierają się chmury.
Siedzę przez chwilę w kuchni, gdzie przysłuchuję się rozmowom tych, którzy dzisiaj zeszli ze szczytu. Jakiś Amerykanin mówi, że dla niego najgorsze miejsce na drodze na szczyt, były spadające kamienie przy przejściu przez lodowiec. Cały wieczór jestem zdenerwowany. Powinienem spać, ale nie mogę, chyba wyczerpałem swój limit snu poprzedniej nocy.
Po niespokojnym śnie wstajemy wszyscy prawie jak na rozkaz. Uzupełniamy zapasy herbaty w termosach, pakujemy plecaki i wyruszamy w drogę przy świetle czołówek i księżyca, który jest akurat w pełni. Zero wiatru i niebo idealnie czyste; dodaje to trochę optymizmu. Po długim marszu ścieżką przez piargi wchodzimy na lodowiec, posuwamy się wolno i ostrożnie jego skrajem w jakimś kosmicznym krajobrazie rozpadlin i czeluści. W pewnym momencie, w snopie światła mojej czołówki, zauważam drobny pył unoszący się w powietrzu. Trochę duszący w oddychaniu. Początkowo myślałem, że to drobny aerozol pary wodnej. Nurtuje mnie jednak pytanie, skąd on się tu bierze. Odpowiedź nadchodzi niespodziewanie. Nad nami gdzieś na zboczach słychać kruszące i odrywające się kawałki skał lecących w naszym kierunku. Niektóre przelatują dosyć blisko, nie widzimy ich, bo jest zbyt ciemno, to trochę łagodzi nasz strach. Jednak przypomina pobyt w środku olbrzymiego młyna. Teraz już wiem, co miał na myśli Amerykanin w schronisku. Z jednej strony kamienie, z drugiej szczeliny lodowca – nie ma ucieczki, trzeba przez to przejść.
Po wyjściu z lodowca wchodzimy na tzw. plateau po zachodniej stronie szczytu. Od tej pory rozpoczyna się coraz bardziej strome podejście trawersem od północnej ściany. Marsz z czasem staje się bardzo monotonny i nużący, toteż nasza grupa już porozrywała się na mniejsze. Idziemy teraz właściwie tylko siłą woli, którą narzuciliśmy sobie przy wymarszu. Nie czuję żadnych pozytywnych uczuć, tylko jakaś tępa bariera gdzieś w gardle dławiąca entuzjazm. Nie wolno się temu poddawać, krótka przerwa, łyk herbaty trochę poprawia samopoczucie.
Kiedy podchodzimy coraz wyżej zauważamy światła miast po północnej (rosyjskiej) stronie Kaukazu, być może to Władykaukaz. Właściwe z formalnego punktu widzenia jesteśmy już po rosyjskiej stronie granicy. Mam nadzieję jednak, że Rosjanie wybaczą nam ten mały nietakt, zresztą przecież wszyscy tędy chodzą. Księżyc już dawno zaszedł, blednie mrok, robi się coraz bardziej szaro. Idziemy bez słowa, brakuje sił na mówienie. Ostatnie sto metrów w pionie, przed przełęczą pokonujemy już w naprawdę żółwim tempie. Każde 10 metrów na GPS’ie to duży sukces. W ogólnym rozrachunku czujemy się nie najgorzej. Kiedy stajemy na przełęczy po zachodniej stronie szczytu, jest już całkowicie jasno, chociaż słońce jeszcze nie wyszło. Przed nami ostatnie ok. 50 metrów (w pionie) najstromszego podejścia na szczyt. Mobilizujemy siły i rytmicznie zabieramy się do roboty – raki-czekan, raki-czakan, raki-czakan, raki-czakan. Lód jest miękki, więc idzie się nieźle, nie używamy żadnej asekuracji. „Barto” postanowił, że wyjdzie bez raków, trochę pokracznie to wygląda, ale daje radę. Szczyt jest już w zasięgu ręki. Przez chwilę wyobrażam sobie, że jestem tu sam, skupiam się na celu, jeszcze kilka kroków i słońce oświetla mnie ciepłym światłem. Wychodzę z mroku północnej ściany i jestem na szczycie 5047 m n.p.m.
Janusz Cieślar „Johny”
Wisła, 13 listopada 2010
Uczestnikami 21-dniowej wyprawy, która odbyła się w okresie: 13 września – 4 października 2010 byli:
1) Hanka Michałek
2) Paulina Pinkas „Paula”
3) Tadeusz Pilch „Szopen”
4) Bartosz Juroszek „Barto”
5) Michał Matuszewski „Misiek”
6) Mariusz Procner „Marian”
7) Janusz Cieślar „Johny”
Koszty podróży:
Każdy z sześciu uczestników wniósł równowartość 2000 PLN w walucie wymienialnej (tj. euro lub dolary) + siódma osoba w formie karty płatniczej (na wydatki w podróży typu tankowanie paliwa itp.). Po końcowym rozliczeniu całkowity średni koszt wyjazdu na osobę wyniósł 1850 PLN.
W czasie całej podróży nie mieliśmy żadnych problemów z rozbijaniem obozów w ustronnych miejscach, czy gdzieś koło drogi. Wielokrotnie korzystaliśmy także z gościnności Gruzinów wybierając noclegi na kwaterach prywatnych. Można to było załatwić praktycznie od ręki będąc w danym mieście i pytając ludzi. Ceny oscylowały wokół kwoty 20 lari/osobę przeważnie z posiłkiem
.
Więcej zdjęć
http://picasaweb.google.com/wislan.wislan/Gruzja#
http://picasaweb.google.com/wislan.wislan/Gruzja_Szopen#