Dlaczego? Po co? Na co? Słowa, które słyszą też i moi koledzy i koleżanki z branży. Wiszę teraz na uprzęży i jumarze (przyrząd asekuracyjny) wpiętym w linę na północnej ścianie tzw. Eigeru pod Dhaulagiri (8167 m n.p.m.) – siódmej co do wielkości górze świata, a jednej z 14 ośmiotysięczników, przyczepiony do skały niczym glonojad do szyby w akwarium i zastanawiam się, czy aby oni wszyscy nie mają racji…
Kathmandu 1350 m n.p.m – 20 dni wcześniej
Lądujemy zmęczeni po prawie 24-godzinnej podroży późnym wieczorem w stolicy Nepalu i światowego himalaizmu, skąd rusza większość wypraw w największe góry świata. Mieście mistycznym, gdzie królują trzy religie: hinduizm, buddyzm i coraz bardziej rozrastający się wszechobecny "turyzm”.
Anię, Justynę i Zbyszka odbiera z lotniska Babu Sherpa – właściciel agencji, z którą przez ostatnie tygodnie negocjowaliśmy warunki naszej ekspedycji. Na następny dzień dociera do nas reszta teamu w postaci Piotra z Peterem oraz Darek, Peter i Vlado, którzy będą z nami na trekingu.
Nocujemy w Manang Hotel, który będzie nam przez następne dni schronieniem, dopóki nie pozałatwiamy wszystkich formalności związanych z wyprawą. Hotel znajduje się w dzielnicy Thamel (w getcie dla turystów, jak określa ten dystrykt Peter) - dzielnicy pełnej sklepów, straganów, hotelików i restauracyjek, pamiętających dobre czasy lat 70., dzielnicy może i urokliwej, ale na dłuższą metę raczej męczącej i hałaśliwej.
Przez następne dni zwiedzamy Kantipur – Miasto Blasku (miejscowa nazwa Kathmandu). Urzeka nas Pashipatinat – zespół pagód nad rzeką Bagmati, gdzie można na żywo obejrzeć tradycyjne palenie zwłok.
Ciekawe wrażenie robi XI-wieczny Patan (dawniej Lalitpur – Miasto Piękna), skarbnica architektury Newarów, ludów którzy niegdyś zamieszkiwali dolinę Kathmandu.
Niesamowite, że cywilizacja nie wywarła tutaj swojego piętna. Czas również stanął w Bakhtapurze – obecnie dzielnicy Kathmandu, ale dawniej oddzielnym mieście pełnym zabytków i starej architektury, emanującym tajemniczością i mistycyzmem. Nastrój, który panuje na ulicach, jest jedyny i niepowtarzalny, radość, która emanuje z Nepalczyków, jest zaraźliwa i aż milo popatrzeć na ludzi, których nie zepsuła jeszcze żądza pieniądza.
W następnych dniach odbieramy cargo z ekwipunkiem i żywnością, robimy zakupy dodatkowego wyposażenia.
Odwiedza nas też w tych dniach Miss Billy, która pracuje dla legendarnej już tu Miss Holly – niegdyś reporterki Routera, która od lat 50 ubiegłego wieku spisuje wszystkie informacje dotyczące wypraw w Himalaje. Nieoficjalne źródła donoszą, że przez jakiś czas pracowała dla CIA, ale ile w tym prawdy to nie wiadomo.
Dharapani 1650 m n.p.m. – karawana do Base Camp
Skoro świt pakujemy nasze 700 kg ekwipunku i żywności dla całej ekspedycji i w drogę. Jedziemy autobusem z 45-osobową ekipą tragarzy, kucharzy i Bóg raczy wiedzieć kogo przez Poghare do Beni, a stamtąd busami do Darbangu, skąd już ruszymy na piechotę w góry. Przez okna oglądamy prawdziwy Nepal z jego polami ryżowymi, które od setek lat uprawniane są w nie zmienionej formie za pomocą wołów i drewnianych narzędzi.
W Darbangu następuje przepakowanie bagażu, ażeby każdy z portersów miał równą ilość do dźwigania i maszerujemy do miejsca naszego pierwszego noclegu pod namiotami. Upał doskwiera, temperatura dochodzi do 40 stopni Celsjusza, pot leje się po karku, podziw dla naszych tragarzy, z których każdy dźwiga po 30 kg bagażu. Towar umieszczają oni w doko – specjalnym koszu noszonym na opasce przepasającej czoło. Nocujemy w Babichaur, gdzie Ania odkrywa, że zginął jej jeden wór transportowy zawierający wszystkie puchy (kombinezon, śpiwory, rękawice). Robi się lekko nieprzyjemna atmosfera, nasz sirdar Gylu – człowiek odpowiedzialny za relacje z tragarzami rusza z dwójką portersów na poszukiwania do poprzedniej wsi. Rytm naszych dni wyprawowych wyznacza nam tu słońce, wstajemy o świcie po 5, a kładziemy się spać ok 20.
Krajobraz, jaki mijamy, lekko przypomina chińskie kalendarze z górami, mnóstwo pól uprawnych na stokach, na których rolnicy hodują tu pszenicę i ryż. W podróży towarzyszą nam stada uśmiechniętych dzieci, które są wdzięcznym tematem do zdjęć. Czarne statystyki mówią, że 45 procent Nepalczyków nie przekroczyła 15 roku życia, a co 3 dziecko nie dożywa tu pierwszego roku życia.
Na kolejnych miejscach biwaków w Bogharze i Sallaghari witają nas nepalskim powitaniem “namaste” miejscowi górale, częstując herbatą i piwem, którego cena drastycznie rośnie w raz z wysokością. W ostatnim Campie, gdzie jest dostępne, cena osiąga 500 rupii za butelkę, co odpowiada ok. 25 zł.
Na 3000 m mijamy Caligurany – kwitnące na wiosnę rododendrony, które są narodowym kwiatem Nepalu, są prześliczne, ogromne, wielkości naszych sosen. Do południa grzeje słońce, ale wysokogórska pogoda daje znać o sobie i już po południu zaczyna lać deszcz, a wyżej padać śnieg z dokładnością do pół godziny. W Italian Base Camp na 3800 m odchodzi od nam duża partia tragarzy, pod koniec z 45 osób pozostało nam 14.
Przestraszyli się dużych opadów śniegu i ostrego zejścia na morenę przy Myagdi Kola. Do tradycji ekspedycji doszło już użeranie się z portersami i wieczne kłopoty z nimi. Na raty ci, co pozostali, noszą ekwipunek i pozostawiają depozyt w pół drogi do Japanese Camp na 4200 m. Tu też naszego Darka sieka ostro wysokość, ból głowy i chęć do wymiotów jest nieznośna, a i tak jest dzielny, bo to jego debiut w górach wysokich.
Ładujemy w niego hektolitry napojów i pomału dochodzi do siebie. W ciągu dnia nasz kucharz Jeta przygotowuje nam „pack lunch” - porcje jedzenia, które mamy w ciągu dnia do spożycia, a które zazwyczaj składają się z ciapatów (takie nasze placki lub naleśniki), z sera, jajka, jabłka i kokosowych ciasteczek. Po drodze podczas nieśmiertelnych rozmów o jedzeniu wymyślamy przepis na ośmiotysięcznik:
“Wrzuć do jednego garnka zespół doświadczonych w górach ludzi, dodaj dość dużą porcję specjalistycznego sprzętu, szczyptę dobrej pogody, garść szczęścia i humoru i mieszaj, bardzo długo mieszaj….”
Base Camp Dhaulagiri – 4680 m n.p.m.
Po rozłożeniu bazy, wybudowaniu platform pod namioty, rozbiciu kuchni, mesy i namiotów personalnych oraz zainstalowaniu radiostacji rozpoczynamy akcję górską. Jesteśmy tu pierwsi i nie czekając, jak to zazwyczaj robią mniejsze wyprawy, na wsparcie większych poręczujemy linami niebezpieczne odcinki.
O świcie, gdy wychodzimy z bazy, temperatura waha się w granicach - 10 stopni C, ale po 9 rano żar się leje z nieba i w słońcu jest powyżej 40 stopni na plusie, a ciśnienie spada poniżej 500 hPa, gdzie normalne na wysokości morza jest ok 1030 hPa. Na dodatek mała ilość tlenu w powietrzu powyżej 5000 m (40 %) i 10 % wilgotność potęguje ogromny wysiłek.
Pierwszy etap – północna ściana tzw. Eigeru.
W tym roku było bardzo mało opadów śniegu i trzeba po części wspinać się po skałach, na dodatek haki, które zostały wbite w latach poprzednich są wysoko i ich nie dosięgamy, więc w niektórych partiach wspinamy się na “żywca”.
Pierwszego dnia poręczujemy 400 m aż do rozległego trawersu, który skręca w prawo na rozlegle plato, gdzie też jest w tym roku bardzo niebezpiecznie z całą masa szczelin i mostów śnieżnych. Dech w piersiach zapiera nie tylko wysokość, ale i sceneria: głębokie barwy himalajskich szczytów – ochra i grafit szarpie niebo tak błękitne, jakby było odwróconym oceanem. Następnego dnia wychodzimy w piątkę w pełnym składzie założyć obóz I na 5800 m. Dzień upalny jak i poprzednie, każde 20 kroków w tych warunkach jest sporym wysiłkiem. Drogę w świeżym pozimowym śniegu torują na zmianę Justyna, Piotrek i Peter. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego “pociągu." To, co wyczyniała ta trójka brnąc w wilgotnym, oblepiającym nogi śniegu - czasami po kolana - to coś niesamowitego. Zmieniając “lokomotywę” co paręset metrów, parli do przodu w pełnym obciążeniu plecaków jak lodołamacz na Morzu Arktycznym. Ta siła, szybkość i determinacja była esencją czystego himalaizmu, aż trudno było ukryć entuzjazm patrząc na ich pracę. Zero kompromisu dla natury, zero litości dla obolałych nóg i póki tchu w płucach, póty tylko jeden kierunek – naprzód, do góry!
Zrozumiałe jest wytrenowanie starych lisów himalajskich, jakimi są Piotry, ale to co wyczyniała nasza rodaczka z Rymanowa przekraczało ludzkie pojęcie. Jej moc jest tam w górze niesamowita. W późniejszej rozmowie z Piotrami na osobności Hamor stwierdził, że jeszcze takiej mocnej kobiety nie widział, wspinał się nawet z Gerlinde Kartenbruer, ale nawet i ta jej siłą ustępuje. Tam powyżej 5,6,7 tysięcy, gdzie inni muszą iść po 50, 20, 10 kroków i odpoczywać łapiąc oddech, ona potrafi iść w pełnym obciążeniu przez pół godziny i nawet się nie zająknąć.
Potencjał, który drzemie w tej dziewczynie z Bieszczad, mógłby wprowadzić ją do panteonu najlepszych alpinistek w historii himalaizmu. A wracając do torowania, to teraz zrozumiałem całą tę dyskusję o uczciwości w górach, jak wielką pracę wkładają pierwsi, którzy przecierają drogi, zakładają poręczówki, jak dużą harówkę wykonują teamy wspierające, odwalające czarną robotę. Inni tylko jak na spacerku zbierają laury wchodząc po udeptanej ścieżce do góry. Zaciskam zęby prąc za nimi do przodu, wspierając się starą maksymą, że “najtwardsze charaktery kształtują oceany, pola bitew i górskie szczyty”. O 15 dochodzimy do miejsca, gdzie wykopiemy platformy pod namioty na Camp I. Usadowimy się pod serakiem, co później okazuje się zbawienne, bo w nocy, kiedy pada śnieg, jesteśmy osłonięci i nie trzeba odkopywać namiotów.
Następnego dnia w celu lepszej aklimatyzacji zostajemy w jedynce. Dochodzi do nas na górę ekipa TOPR-u i Turek Tunch, i jest dość wesoło. Po dość śnieżnej nocy Justyna postanawia wraz z Piotrami iść na 6800 m i założyć obóz II, a reszta “regulaminowo” schodzi na dół do bazy.
Ranek w bazie ok. godziny 9 burzy dramatyczna wiadomość przez radio, że Piotrek wpadł podczas schodzenia poniżej obozu I do głębokiej szczeliny lodowej. Wiadomość ta, mimo swojej dramatycznej treści, mobilizuje nas do natychmiastowej akcji. W drodze do obozu I jest już od rana 5-osobowa grupa 3 TOPR-owców: Maciek, Roman i Tomek, Sherpa Lakma i trekers Jarek.
Pierwsza trójka biorąc tylko najpotrzebniejsze rzeczy rusza szybciej na “lekko” na miejsce wypadku. My na dole przygotowujemy następny zespół gotowy do wyjścia w górę w razie potrzeby transportu rannego na dół oraz lądowisko dla helikoptera, który miałby zabrać Piotra do szpitala.
W oczekiwaniu na informacje staramy się w miarę instruować Justynę i Petera co do rodzaju poczynań ratowniczych, choć ta dwójka i tak działa automatycznie przy takiego rodzaju akcjach. Po trzech godzinach dociera do nich zespół TOPR-u i pomaga wyciągnąć Piotra ze szczeliny. Niestety za późno, człowiek przebywający w lodowej szczelinie ma szanse na przeżycie tylko przez pierwszą godzinę, później umiera z wychłodzenia. Piotruś i tak trzymał się dzielnie, mimo szoku, jaki wywołał wstrząs po upadku w 25-metrową przepaść i walczył o życie przez 3 godziny. W chwili wyciągania go na górę organizm był już tak wycieńczony, że odpuścił...
Wszyscy jesteśmy w szoku i głębokim smutku po odejściu Piotra, do nikogo nie dociera ta informacja, nikt nie może sobie znaleźć miejsca. Dramat, który rozegrał się na naszych oczach, pustoszy nasze myśli.
Na początku sezonu góra zabrała jeszcze dwóch ludzi, mimo pozornej łatwości okazała się tym razem niedostępna i zabójcza.
Dlaczego to robimy? Co pcha nas w te niegościnne i niebezpieczne zakątki naszego globu? Co przyciąga nas w te górskie szczyty, gdzie jeden błąd może kosztować nas to, co najważniejsze – życie Co każe znosić nam te wszystkie trudy i cierpienia, miesiące wyrzeczeń, treningów po to tylko, żeby choć na trochę znaleźć się tam pod niedostępną ścianą i poczuć ten dreszcz emocji. Co pcha nas w te ostępy, gdzie loteria 50 : 50 może sprawić, że nie wrócimy już z powrotem. Jak ćmy do ognia, tak my garniemy się w góry, z tą tylko różnicą, że my wiemy, że możemy się ostro “poparzyć”. Czy dawka adrenaliny zarezerwowana tylko dla najśmielszych, która pompowana jest do organizmu w powiększonej ilości, gdy stajemy oko w oko z niebezpieczeństwem podczas wspinaczki; czy sukces i sława splendoru, które spływają na śmiałków, którzy zaryzykowali i udało im się zdobyć ten wymarzony szczyt? Czy to wszystko warte jest tej słonej ceny, którą czasami trzeba zapłacić? Odpowiedź znamy tylko my i jest tylko jedna – tak, warto. Wkraczanie w wysokość jest nieprzewidywalne, nagrodą jest uzależniające piękno i doznania dostępne nielicznym. Ludzie wchodzą w góry nie po to, żeby umierać, lecz żeby żyć jeszcze bardziej intensywnie, jesteśmy zachłanni jak nikt inny na życie…
Pamięci wielkiego himalaisty i wspaniałego przyjaciela Piotra Morawskiego – przyjaciele spod Dhaulagiri.
Zbyszek Bąk
"Homohibernatus"
Więcej zdjęć w fotogalerii.
Zapraszamy do prześledzenia bloga Zbyszka ze zdawanymi na bieżąco relacjami z wyprawy.