Na początku gratulujemy udanego wyjazdu! Wasze przejścia na ścianie Sfinksa są jednymi z najlepszych polskich dokonań w dziedzinie wspinaczki klasycznej na dużej ścianie w ostatnich latach. Powiedz nam, czy długo się do tego wyjazdu przygotowywaliście, czy był to zupełny„spontan”?
Przed wakacjami długo się zastanawialiśmy, gdzie się wybrać. W planach mieliśmy już nawet Namibię i Kanadę, ale ostatecznie wylądowaliśmy w Peru. Zatem nasz wyjazd był raczej spontaniczny. Chyba że za pewną formę przygotowań można uznać wyjazd do Todry zimą tego roku. W założeniu miał to być wyjazd w sporym stopniu krajoznawczy (niestety, nie udało nam się dotrzeć do Machu Picchu), bo nie wiedziałem, czy Karolina będzie mogła się ze mną wspinać w górach. Do tej pory wspinała się głównie w skałach, więc z pewnością była to dla niej wielka przygoda, a dla mnie całkiem spore wyzwanie, bo musiałem samemu ogarnąć całe wspinanie.

Fot. Karolina Adamowska
Dotychczas twoje nazwisko kojarzyło się głównie ze wspinaniem sportowym. Czy teraz zamierzasz więcej działać na większych ścianach? Jeśli tak, to jaki jest następny cel?
Mówiąc szczerze, to sportowo nie wspinam się już od paru lat :-) Niestety, w górach też bywam niezbyt często. Generalnie lubię każdą formę wspinania, nawet formy najmniejsze, czyli buldering. Od paru lat działam bez nastawienia na jakieś konkretne cele. Lubię po prostu wspinać się w różnych rodzajach skały i w różnych rejonach. Nie wiem, czy moim celem staną się większe ściany, bo ta dyscyplina wymaga dużo ilości czasu i środków, a efekty często zależą od szczęścia do pogody, a nie od twoich umiejętności wspinaczkowych. Wolę już chyba pojechać w jakieś ciekawe skały na południu Europy.
Gdzie robi się taką moc, żeby później spokojnie pokonywać onsajtem 5.13-owe wyciągi na wysokości 5000 metrów?
W trakcie robienia tych dróg musiałem wykazać się całym swoim doświadczeniem wspinaczkowym. Ponadto miałem szczęście, pokonując te wyciągi onsight. Ale nie tylko –dodatkowo motywowała mnie świadomość, że nikt mnie nie zmieni na prowadzeniu, jeśli odpadnę. Przechodząc trudne miejsca na tych drogach, wiedziałem, że jeżeli odpadnę, powtórzenie może mnie kosztować kilka prób, a co za tym idzie dalszą utratę czasu i sił, którymi – jeśli prowadzisz wszystkie wyciągi – trzeba oszczędnie dysponować. Zasoby są ograniczone, a musi ich jeszcze starczyć na powrót. W górach siłą rzeczy nastawiasz się na onsight, bo unika się odpadnięcia. W rezultacie z takim samym zaangażowaniem wspinasz się na wyciągach za 5.10 i 5.13.
Jak mógłbyś krótko naświetlić charakter pokonanych przez was dróg? Która z nich kosztowała was najwięcej wysiłku?
Pierwsza, Welcome into the Slabs of Koricancha była – jak sama nazwa wskazuje – głównie wspinaniem w płytach, chociaż oferowała też trochę niedużych przewieszeń. Na kluczowym wyciągu znalazł się nawet spory odcinek z rysą. Jednakże trudności stanowiło wspinanie w płytach, które były czasami bardzo wymagające, także ze względu na duże odległości między spitami. Cruz del Sur, mimo że był dłuższy, miał łatwiejsze wyciągi. Ci, którzy powtórzyli tę drogę, często ją przeceniają. Jednak gdybym nie miał porównania z Koricancha, nie byłbym w stanie tego otwarcie stwierdzić. Koricancha pod względem technicznym jest według mnie zdecydowanie trudniejsza niż Cruz del Sur, ale ze względu na pogodę, to Cruz kosztował nas więcej wysiłku.
Pytał: Maciek Ciesielski
Góry, nr 10 (173) październik 2008