18.09.2009
Długo nie pisałam. Ścięło mnie niestety. Dwa dni miałam kompletnie wycięte z życiorysu, z podwyższoną temperaturą. Przeleżałam je w kurtce puchowej i moim najgrubszym śpiworze. Na przemian było mi zimno, to znów gorąco. Nie za bardzo też mogłam jeść i spać. Trzeba się jednak było wyczołgiwać do kibelka i to czasem w ogromnym pośpiechu. Wreszcie jakoś dochodzę do siebie po zaaplikowaniu porcji leków. Reszta też niestety narzeka, albo na problemy z żołądkiem, albo z gardłem.
Tybet jest bardzo ciężki, jeśli chodzi o klimat. Wieje non stop, rzuca piaskiem w oczy, mamy podrażnione ciągle gardła od suchego powietrza. Jest bardzo zimno. Jakieś dwa dni temu dotarliśmy do bazy głównej na 5600 m z bazy chińskiej. Szliśmy około 6 godzin, niestety ciągle pod wiatr. Po dotarciu do bazy wcale nie byliśmy tacy rześcy. Jak człowiek znajdzie się tak wysoko pierwszego dnia, to ścina. Tak więc rozstawianie namiotów, wyrównywanie platform szło nam bardzo opornie. Po paru ruchach łopatą, trzeba było wyrównywać oddech.
Dziś też była puja. Przepiękna? Jakoś już nie umiałabym chyba wyjść w góry bez niej. Trochę jakby wstąpiły w nas nowe siły. Zaczęliśmy też wędrówki do tzw. depo, dwie godziny od bazy, by się rozruszać i powynosić parę rzeczy. Kaszel powoli przechodzi, ale i tak ciągle zasłaniamy usta chustą, by nie podrażniać gardła.
kingabaranowska.com