Ponoć potrafisz wróżyć z butów wspinaczkowych :-). Co ciekawego można z nich wyczytać?
(śmiech) Na podstawie oględzin buta potrafię ocenić stopień zaawansowania właściciela, dominujące techniki, którymi się wspina i to, co zwykle jest najbardziej ekscytujące, czyli błędy i niedociągnięcia. Standard w Polskich skałach to wspinaczka frontalna – takie mamy płyty. Drugi błąd to „ciągnięcie nogi za sobą”, a widać to poprzez otarcie zewnętrznej części grzbietu buta. Następnie nadmierne krawędziowanie – brak pracy roboczą, ekonomiczną częścią buta, a przesunięcie nacisku na jedną z krawędzi. Skutkuje to zmniejszeniem zasięgu i niestety przenoszeniem obciążenia na ręce.
Nieprzypadkowo zacząłem od butów. Pora na odrobinę kombatanctwa – przypomnij młodzieży, na jakim sprzęcie wspinaliśmy się za komuny. Pamiętasz swój lot na Żabim Koniu?
Taaak, prowadziłam jedną z pierwszych „prawdziwych szóstek” (ekstrema) w swoim życiu na pięknym, polskim, bezrdzeniowym Bezalinie i oczywiście odpadłam nad przewieszką z liną wpiętą może na wysokości kolan. Lot był tak emocjonujący i tak długi, że znalazłam się w dolnej części pierwszej płytki, mimo że asekurujący dał masywny blok. Sprzęt jednak był wówczas z innej galaktyki. Buty to w najlepszym wypadku podklejane korkotrampki, które jednak do VI.1 spisywały się rewelacyjnie. Najlepsze były te zza południowej granicy, następnie pojawiły się pierwsze Scarpy, potem La Sportiva, ale to już był kosmos...
Renata. Fot. Łukasz Ziółkowski
Podobno na Krymie były wędki ze stalowej liny.
Nigdy nie wspinałam się na wędce z liny stalowej ani nigdy takiej tam nie widziałam, skały były przygotowane tak samo jak u nas. Niekiedy zamiast stanowisk było coś na wzór tego, co można spotkać na Frankenjurze – taśmy lub pojedyncze punkty, ale nigdy nie odczułam żadnego
dramatyzmu wspinania ze względu na asekurację. Jeździłam tam bardzo często, w czasach najintensywniejszego treningu spędziłam na Krymie prawie rok, wracając do Polski tylko na zawody i egzaminy na studiach. Skały są bardzo ładne, drogi obite, a wyceny – no cóż, nie ma „łatwej cyfry”, jak to się dziś mówi, a zrobienie 7b czy 7c OS to niezła krwawica w porównaniu z „normalnymi” rejonami.
Jakie znaczenie miało dla ciebie spotkanie z Margaritą Panfiorową z Jałty, około 1993 roku?
Pryncypialne – gdyby nie ona, nie doszłabym tam, gdzie byłam, czyli na podia zawodów. Ona nauczyła mnie „techniki wspinania” w rozumieniu profesjonalnego sportu, przygotowania do zawodów, treningu wspinaczkowego i – co ważniejsze – pokazała, że można i należy przekazywać swoją wiedzę młodszym pokoleniom, bo bez tego nie ma postępu i satysfakcji. Teraz jest to oczywiste, kiedyś doświadczenia osobiste i wiedza były chyba lepiej skrywaną tajemnicą niż informacje przechowywane w Pentagonie :-).
Na czym polegała wymiana doświadczeń z zawodnikami z byłego ZSRR?
To nie była wymiana, bo oni nie mogli się niczego ode mnie nauczyć – to ja czerpałam garściami z ich wieloletniego doświadczenia, a oni byli tak uprzejmi, że niczego niczego nie ukrywali. Odwdzięczałam się za to punktem przystankowym w moim mieszkaniu – droga na zachód prowadziła przez Kraków (mówię o czasach, gdy samoloty stanowiły nieosiągalny kosmos cenowy) i wszyscy znajomi wiedzieli, że mogą zatrzymać się u mnie, odpocząć,
przenocować, odświeżyć etc. W tamtych czasach rzadko kiedy moje mieszkanie było puste :-).
Zmieniło się wtedy twoje podejście do treningu?
Właściwie dowiedziałam się, że we wspinaniu istnieje w ogóle pojecie treningu, ponieważ do tej pory wszyscy traktowali je raczej jako formę rekreacji z zacięciem sportowym, a pojęcie „trening” oznaczało „ładowanie na drągu z ciężarami” :-). Nasi sąsiedzi uświadomili mi, że trening to cały wachlarz różnych czynności w odpowiednich dawkach i kształcie oraz że jest to wypadkowa wiedzy wielu pokoleń ludzi, a nie tylko eksperymenty przeprowadzane na sobie.
Treningi i ciężka praca przyniosły efekty. Czwarte miejsce w Mistrzostwach Świata w Bulderingu w 2005 roku to jak dotąd najlepsze osiągnięcie Polki w tej dyscyplinie. Jak wspominasz tę imprezę?
Imprezy hmm… nie pamiętam :-). Ale zawody owszem. Z założenia miały być pożegnalne, po urodzeniu Sebastianka długo się do nich przygotowywałam. Forma była, psycha też, no i szansa na podium, oczywiście! Pierwsze i drugie miejsce było poza zasięgiem, ale wiedziałam, że brąz mam w kieszeni. Niestety, gdy zobaczyłam trzeci bulder (dwa poprzednie zrobiłam) wiedziałam, że jest mój i z tej nadmiernej adrenaliny zrobiłam głupi błąd rąk. Oczywiście druga próba była na 100%, jednak tym błędem przegrałam. Co nie zmienia faktu, że – tak czy owak – był to piękny wynik: w zawodach brało udział około stu dziewczyn z całego świata i było z kim rywalizować. Ale pierwsze miejsce za podium to w równym stopniu sukces i porażka.
A który z tytułów jest dla ciebie najważniejszy?
Zdobycie pierwszego miejsca na X Games w San Francisco w 1999 roku. Nikt się nie spodziewał, że ja – słabo rozpoznawalna osoba z nikomu nieznanej Polski, gdzie po ulicach biegają białe niedźwiedzie – mogę być tak przygotowana, żeby wygrać podobny event.
Renata podczas X Games. Fot. arch. Renata Piszczek
To zwycięstwo przyniosło ci rozpoznawalność podczas podróży po Stanach – jakie były bonusy z tym związane?
Nie zdawałam sobie nawet sprawy, że media mają aż taką siłę przekazu. Po zawodach wspinaliśmy się w kilku rejonach zarówno na Zachodnim, jak i Wschodnim Wybrzeżu i muszę przyznać, że w każdym miejscu znajdowały się osoby, które mnie rozpoznawały. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że na ścianach wspinaliśmy się za darmo w ramach „giftu”. Pamiętam też, że podchodzili do mnie różni ludzie i wspominali o swoich polskich korzeniach, mówiąc mi, że cieszą się, iż wygrała Polka, bo to takie nietypowe, a oni są teraz dumni ze swojego pochodzenia.
Nie myślałaś o tym, żeby zostać w „raju”?
Nie, wiele razy mogłam, ale nigdy nie chciałam – to nie moja bajka. Wyjeżdżać, wspinać się i zwiedzać oczywiście oczywiście zawsze chętnie, ale mieszkać za „Wielka Wodą” – nie. Mój świat to Europa.
Obecnie wyjazdy na Zachód to pestka w porównaniu z tym, co było kiedyś. Może warto przypomnieć malkontentom, jak onegdaj wyglądały wyjazdy na zawody?
No cóż, mieliśmy dużo szczęścia, jeśli PZA dopłacał nam tyle, że starczało na przejazd i hotel, ale oczywiście standardem było spanie w jednym pokoju w tyle osób, ile zmieściło się na podłodze, przejazd czymkolwiek, koczowanie po drodze na dworcach czy też w polach kukurydzy, parkach etc. To były czasy przeliczania każdej złotówki i kosmicznych proporcji cenowych, a zatem zabierania ze sobą jedzenia na cały wyjazd i oszczędzania ocierającego się o granice absurdu.
Startowałaś w zawodach na trudność. Kim była dla ciebie Iwona Marcisz – rywalką czy raczej osobą, która motywowała cię do podnoszenia poziomu?
Uuuu... to trudne pytanie :-). Niewątpliwie gdyby nie ambicje Iwony, kobiece wspinanie w Polsce nie stałoby na takim poziomie. Była tak zwanym koniem pociągowym wyścigu. Zawsze trzeba było próbować dorównać do jej wysokich ambicji. Pod względem sportowym – oceniam to bardzo dobrze.
Wspinianie "boczne" w wykonaniu Renaty. Fot. arch. Reanta Piszczek
Jak postrzegasz wspinanie kobiece?
Tak jak każda z dyscyplin, wspinanie dzieli się na męskie i żeńskie. Brałam udział w mitingach kobiecych i były super. W jednym z nich, w walijskim Plasybrain, startowała ponad setka kobiet z całego świata, nawet z Iranu i innych egzotycznych miejsc – nie miałam pojęcia,
że tam też mogą się wspinać. Bardzo pouczające i integrujące doświadczenie, a konkluzja wyjazdu była taka, że wszystkie kobiety wspinające się są takie same, gdy nie ma obok nich dziwnych facetów narzucających jakieś chore ograniczenia :-).
Czy rywalizacja między kobietami ma swoją specyfikę, odmienną od męskiej? Pierwsze wewnątrzkoroniarskie zawody były koedukacyjne.
Było to tak dawno temu, że już prawie nie pamiętam. Dziewczyny rywalizują tak samo, może z tym wyjątkiem, że po przegranej są cieknące łzy, a nie steki inwektyw. W większości przypadków zawody były okazją do spotkań i środowiskowych plotek czy też sparingów bulderowych w strefie, a na starcie oczywiście każda już walczyła o swoje.
Masz na koncie kobiece przejścia z Matką w Dolomitach. Jak do tego doszło?
Zadzwoniła do mnie Basia Matka Mieszkowska z informacją, że jest dofinansowanie na wspin kobiecy w Dolomitach, tylko brakuje drugiej dziewczyny. No i pojechałam – kwota dofinansowania wynosiła 300 dolarów. Wtedy, bodajże w 1991 roku, była to dla nas gigantyczna suma – teraz raczej śmieszna. Wspinałyśmy się dwa miesiące w Dolomitach, pokonując masę fajnych dróg górskich na Cimach, a jak miałyśmy dosyć, zjeżdżałyśmy w skały i wspinałyśmy się dalej. Było super i pomimo spania w ciągle mokrym namiocie, przemieszczania się stopem i jedzenia na okrągło makaronu, były to niezapomniane chwile.
Skąd się wzięło twoje zamiłowanie do Majorki? Byłaś tam już bardzo wiele razy i pewnie nadal masz po co jechać.
Rzeczywiście, nawet nie jestem w stanie prześledzić wszystkich wyjazdów. Odpowiada mi klimat wyspy, dzikie góry. Mimo że na dole dominują turyści w wieku emerytalnym zza naszej zachodniej granicy, to w skałach i górach jest idealnie. Ponadto po wspinaniu można się wykąpać w ciepłym morzu, co ma swoje pozytywne strony w przypadku podróży z dzieckiem.
Gdzie jeszcze lubisz jeździć na wspin?
Wszędzie, gdzie są skały – teraz byłam na Krecie. Wszyscy pytali, czy na plażę, a ja konsekwentnie utrzymywałam, że na wspin. Rejon Agiofaraggo to piękny, stosunkowo wąski – od 50 do 200 m szerokości – wąwóz, którego ściany osiągają wysokość od 100 do 300 m, oferujący wspinanie sportowe i wielowyciagowe. Cały jest ukwiecony szpalerem oleandrów, a na końcu znajduje się piękna plaża z krystalicznie czystą wodą wcinającą się w skały. Po prostu bajka! Drogi są bardzo ładne, zbliżone do tych na Kalymnos. Nacieki, sople, jaskinie i dłuuugie linie – 35 m to standard, a były i po 48 m w jednym wyciągu! Przez to, niestety, zdarzały się dosyć duże odległości między przelotami, co Piotrkowi [Drobotowi – przyp. red.] nie przeszkadzało, a przez co mnie zdarzało się panikować :-). Drogi są raczej wymagające, ciężko tam o łatwą cyfrę znaną z Kalymnos.
Cały czas wiał lekki wiaterek, więc nie odczuwaliśmy upałów, a zawsze któraś ze stron wąwozu była w cieniu, więc mogliśmy się wspinać przez cały dzień, nawet na przełomie lipca i sierpnia. Ponadto było niewielu wspinaczy, nigdzie żadnych kolejek, no może w weekend nieco się zagęszczało – co oznaczało dwa dodatkowe zespoły. Idealne miejsce na spokojny, niemal idylliczny wyjazd.
Reni-Sport to chyba pierwsza, a na pewno jedna z pierwszych ogólnodostępnych ścian wspinaczkowych. Skąd wziął się pomysł i pieniadze na jej budowę?
Pomysł „urodził się” w czasie pobytu w Paryżu. W przerwie między zawodami wspinaliśmy się w CW Thais. Byłam w szoku – były tam dzieci, emeryci i wszyscy, którzy mieli na to ochotę. Przypomnę, że mowa o latach 90., co u nas oznacza tylko słabe skały i mrzonki o wspinaniu halowym. Pomyślałam, że skoro u nich to działa, to przyjdą czasy, że u nas też będą chętni. No i nie pomyliłam się :-).
Pieniądze... No cóż – z wygranych zawodów, ciężkiej pracy i tak zwanych zapasów de domo. To starczyło starczyło na start, a później były już zarobione środki, tak jest do tej pory. Nie mamy sponsorów, więc na każdą rzecz musimy zapracować sami.
Twoi wychowankowie, tak zwane „dzieci Reni-Sportu”, to dziś utytułowani zawodnicy. Skąd czerpaliście wzorce i kto był odpowiedzialny za ten projekt?
Projekt podpatrzyłam na Krymie, gdy uczyłam się wspinania. Organizowano tam wówczas zawody „Sojuza” juniorów, w których wystartowało około trzystu dzieciaków… Byliśmy też na wyjeździe z Marcinem Bibro, który reorganizował Tarnovię. Pomysł wykluł się z tych obserwacji. Ustaliliśmy, że Marcin zorganizuje pierwsze zawody juniorskie, a ja pozyskam jakiekolwiek środki z PZA. Zaczęliśmy konsekwentnie działać: poczynając od treningów juniorskich, na organizacji zawodów kończąc. W Reni-Sporcie rozpoczęłam nabór do treningowych grup dla najmłodszych.
Marcin Wszołek, Eliza Czerwińska, Renata Piszczek, Ania Pęk, Kasia Długosz – Friburg Niemcy. Fot. arch. Renata Piszczek
Zgłosiły się okoliczne dzieciaki, a następnie ściągnęły kolegów i koleżanki z dalszych części Krakowa. Organizowałam regularne treningi, korzystając z własnych umiejętności, starałam się nauczyć techniki i zarazić pasją wspinania. Po jakimś czasie dołączył do nas Michał Wayda – niestety już świętej pamięci – i dorzucił niezbędny element: czystą męską siłę. Z tej kompilacji powstał mocny Reni-Sport Team, który w pewnym momencie nie miał już w Polsce z kim rywalizować, a i na zawodach międzynarodowych staliśmy na podium – oczywiście stały dzieciaki, a ja z nimi duchem i zaangażowaniem.
Do tej pory poznaję na ścianach wspinaczy, którzy wyszli spod ręki mojej lub moich uczniów, pewne elementy zakorzeniły się w nich na dobre, co jest dla mnie budujące. Był to okres dużej dynamiki zarówno na zawodach, których jako Reni-Sport zorganizowaliśmy wiele, jak i wśród samych zawodników. Zresztą do tej pory nazwiska czołówki są te same, niekiedy zmieniły się barwy klubowe, ale historia już się zapisała. Później przyszła dojrzałość :-). Trzeba było wybrać sport lub prowadzenie interesu i wybór był oczywisty – co mam nadzieję widać po rozwoju ośrodka. Niestety, nieco odbiło się to na jego teamie, ale nie można robić dziesięciu rzeczy na raz i wszystkich dobrze.
Wspomniałaś o organizowaniu zawodów dla dzieciaków. Kto wraz z tobą przygotowywał te imprezy?
Organizatorzy takich zawodów pojawiali się powoli w różnych miastach, oczywiście tam, gdzie powstawały ścianki, nawet w tak „egzotycznych wspinaczkowo” miejscach, jak Orzesze czy Łazy.
Jak udało ci się uzyskać wsparcie PZA?
Taką niewidzialną dla opinii publicznej, ale pomocną dłoń wyciągnął do nas ówczesny szef Andrzej Paczkowski, który – nie wiem jakim cudem – uwierzył w nas i wygospodarował finanse na pierwsze zawody. Po obliczeniu frekwencji i rozdaniu nagród, następne mogliśmy już wpisać w oficjalny grafik i korzystać z dofinansowania. Obdarzył nas ogromnym zaufaniem, biorąc pod uwagę, że rozmawiamy o świecie Wielkiego Himalaizmu Polskiego, a ja roztaczałam przed nim wizje gimnastyki wspinaczkowej na kawałku sklejki o dumnej nazwie Mistrzostwa Polski we Wspinaczce Sportowej. Dzięki zaufaniu i ogromnej wierze w to, co robimy, położyliśmy kamień milowy pod rozwój wspinaczki sportowej.
Rozmawiał Andrzej Mirek
Całość wywiadu znajdziecie w GÓRACH nr 222 (Listopad, 2012)