17 stycznia o godzinie 19:00 lokalnego czasu Tomasz Bryl i Ryszard Pawłowski dokonali pierwszego polskiego wejścia na Mount Sidley (4285 m), najwyższy wulkan Antarktydy leżący w paśmie Executive Committee. Był to przedostatni etap realizowanego przez ten zespół projektu Wulkaniczna Korona Ziemi. Do zdobycia został im już tylko Ojos del Salado w Andach Środkowych. Przedstawiamy dwugłos, w którym Tomasz i Ryszard opowiadają o swojej wyprawie na Antarktydę.
Powyżej 4000 metrów podczas ataku szczytowego; fot. Jared Vilhauer
KORONA WULKANICZNA
Tomasz Bryl: W przeciwieństwie do Korony Ziemi, Korona Wulkaniczna jest projektem nowym. Pierwszymi osobami, którym udało się go zrealizować, byli Włoch Mario Trimeri i zaledwie szesnastoletnia wówczas Rumunka Crina Popescu. Sukces osiągnęli dopiero w 2011 roku, a zatem ponad ćwierć wieku po premierowym skompletowaniu standardowej Korony Ziemi przez Richarda Bassa. W rezultacie nieporównywalnie mniejsza jest też liczba osób, które zdobyły najwyższe wulkany wszystkich kontynentów.
Ryszard Pawłowski: Wspólnie projekt zaczęliśmy realizować w 2021 roku, od zdobycia Pico de Orizaba w Meksyku. Wtedy obaj mieliśmy już na koncie wejścia na najłatwiejsze i najpopularniejsze szczyty z kolekcji: Kilimandżaro i Elbrus (na którego wierzchołku stanąłem aż 40 razy). Potem były wyprawy na Demawend w Iranie w 2022 roku i bardzo ciekawy Giluwe (4363 m) w Papui Nowej Gwinei w maju 2023 roku. Szczególnie ten ostatni, najwyższy wulkan Australii i Oceanii, był niezwykle oryginalną i nietuzinkową przygodą.
Tomasz Bryl: Właśnie Giluwe i Mount Sidley to dwa cele w ramach Korony Wulkanicznej, które decydują o powadze całego projektu. Pozostałe uchodzą za klasyki i są znacznie częściej zdobywane, także przez osoby nierealizujące tego przedsięwzięcia lub – jak w przypadku Elbrusa i Kilimandżaro – kompletujące popularną Koronę Ziemi. Paradoksalnie te dwa „rodzynki” wśród wulkanów z tej kolekcji są najniższe. Oba prezentują zupełnie inne trudności – Giluwe to prawdziwa egzotyczna przeprawa przez dżunglę, błoto, a potem śliskie trawy oraz zmaganie się z padającym non stop deszczem. Z kolei Sidley to arktyczna przygoda sensu stricto: lot małym samolotem w odległy zakątek zachodniej Antarktydy, ciągnięcie ekwipunku na charakterystycznych saneczkach i jedyne w swoim rodzaju poczucie wyobcowania oraz zupełnie kosmiczny krajobraz i przestrzeń. Dość powiedzieć, że nawet dla Ryszarda, który wspinał się prawie wszędzie na świecie, niektóre aspekty tych wypraw stanowiły pewne novum.
Ryszard Pawłowski: To prawda. Szczyty te nie stanowią wyzwania alpinistycznego, bo trudności techniczne nie są duże, ale wyzwanie logistyczne jest naprawdę poważne. Do tego dochodzi ogromna bariera finansowa, szczególnie w przypadku Mount Sidley. Chociaż od ponad 50 lat intensywnie działam w górach sześciu kontynentów, na obu wspomnianych wulkanach napotkałem na nowe dla mnie trudności i niewidziane wcześniej zjawiska.
Mimo że na zdjęciach wygląda niewinnie, Giluwe okazał się naprawdę niebezpieczny – trawiaste, mokre stoki, na których finalnie nie było poręczówek, stanowiły spore wyzwanie. Nawet dla wspinacza, który całe życie chodził po zdradliwych trawkach w naszych Tatrach, a co dopiero dla mniej doświadczonego Tomka. Z kolei na Mount Sidley warunki podczas ataku szczytowego były naprawdę polarne. Mimo że mam na koncie kilkaset wyjazdów, wyprawa na Antarktydę okazała się chyba najbardziej stresującą w moim życiu. Na większości szczytów, gdy zepsuje się pogoda albo pojawi się inna przeszkoda, mamy drugą szansę. Ewentualnie – jak to się mówi – góra poczeka. W tym przypadku nie mieliśmy żadnego marginesu błędu, a w razie porażki raczej byśmy już na ten szczyt nie wrócili.
Union Glacier Tent Camp; fot. arch. Bryl – Pawłowski
PODZIAŁ RÓL
Ryszard Pawłowski: Mam ten komfort, że wszystkimi sprawami związanymi z organizacją i logistyką zajmuje się Tomek. Za to ja, wykorzystując swoje doświadczenie, potrafię doradzić mu zarówno w kwestii przygotowania sprzętowego, jak i na miejscu – podczas akcji.
Tomasz Bryl: Ryszard jest prawdziwym górskim guru, ale nie jest kimś, kto bacznie studiuje annały historii eksploracji czy też robi dokładny research topograficzny i analizuje każdy materiał źródłowy, który można znaleźć o danym rejonie czy szczycie. Mnie sprawia to wiele satysfakcji, a ze względu na charakter mojej pracy zawodowej dogrywanie szczegółów logistycznych z agencjami to po prostu another day in the office.
Zresztą historie związane z tymi szczytami są często bardzo ciekawe. Na przykład zdobywcami Giluwe byli bracia Leahy z Australii. Jeden z nich prowadził także ekspedycje poszukujące w tych okolicach złóż złota. Z kolei jako pierwszy na Mount Sidley wszedł Nowozelandczyk Bill Atkinson, który stanął na jego wierzchołku dopiero w 1990 roku. Prowadził on prace naukowe w ramach Programu Arktycznego Stanów Zjednoczonych (United States Antarctic Program). Drugie wejście na tę górę miało miejsce dopiero w 2010 roku.
Ryszard Pawłowski: Niewątpliwym ułatwieniem podczas naszych wypraw jest korzystanie z usług miejscowych przewodników. Oni znają miejscowe układy i teren. Dzięki temu moją rolą nie jest tradycyjne prowadzenie na szczyt i opracowywanie logistyki ataku czy aklimatyzacji. Zajmuję się wsparciem technicznym, jestem partnerem górskim Tomka i swego rodzaju dobrym duchem tych wypraw. Jak dotąd ten układ świetnie się sprawdzał i obu nam przynosił sporo satysfakcji.
Spisał / PIOTR DROŻDŻ
Dalsza część artykułu jest opublikowana w Magazynie GÓRY numer 1/2024 (294)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com