facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-09-04
 

Przeminęło z wiatrem - Trzy razy Murallòn

2004 – DRUGIE PODEJŚCIE
Tym razem planowaliśmy podejść pod naszą górę drogą przez lądolód. Trasa ta była wprawdzie dwa razy dłuższa od wybranej rok wcześniej, ale tylko z Piedra del Fraile do Passo Marconi musieliśmy nieść ekwipunek na własnych plecach. Dalej mogliśmy już ciągnąć go na saniach.

 

 

Transport sprzętu przez lądolód; fot. Klaus Fengler

 

Przetransportowanie sprzętu do Passo Marconi zajęło nam niecały tydzień. 2 listopada, po kilku dniach złej pogody, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Nasi przyjaciele Sebastian, Tobi i Pater mieli zamiar towarzyszyć nam do bazy, po czym wrócić do cywilizacji przez Estancia Christina. Z ich pomocą przeciągnęliśmy sprzęt do bazy bez kolejnych depozytów. Już podczas pierwszych dni podejścia zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że nasza droga w razie załamania pogody stanie się niezwykle niebezpieczna. Gdyby takowe nastąpiło, znaleźlibyśmy się w prawdziwych tarapatach. Jednak szczęście było po naszej stronie.


Cztery dni bez podmuchu wiatru, kryształowo czyste niebo i twardy śnieg zmieniły podejście w niezwykle wyczerpujące, ale jednocześnie przyjemne doświadczenie. Była to jednak typowa patagońska cisza przed burzą. Rankiem czwartego dnia Pater, Sebastian i Tobias wyruszyli do Estancia Christina, a ja, Robert i Klaus skierowaliśmy nasze kroki do niewielkiej dolinki, usytuowanej pomiędzy Don Bosco i północną ścianą Cerro Murallòn.

 

Patagońska specjalność - poziomy opad śniegu; fot. Klaus Fengler

 

Przez następne pięć tygodni byliśmy zdani jedynie na własne siły. Nie widzieliśmy żadnej ludzkiej duszy, ani innej istoty lub choćby kwiatka lub drzewka. Gdy wieczorem dotarliśmy do podstawy filara, zdaliśmy sobie sprawę, że nie da się zbudować bezpiecznej jamy lodowej, jak to zrobiliśmy rok wcześniej. Tym razem było o wiele za mało śniegu. Następnego dnia postawiliśmy wokół namiotów pokaźne murki, aby w jakikolwiek sposób chronić ścianki naszych płóciennych domków w momencie ataku niszczycielskich huraganów, których nadejście było nieuniknione. Przed końcem dnia dobra pogoda zmieniła się w koszmar. Nie minęła godzina i znaczenie urosła siła wiatru. Targany wichrem śnieg padał w poziomie i w oka mgnieniu przysypał namioty w obrębie naszego „wiatrochronu”. O drugiej w nocy wybudziłem się z niespokojnego snu. Z boku głowy poczułem nacisk twardego jak cement śniegu. Zacząłem walić pięścią w dach namiotu. Okazało się, że jest pogrzebany pod warstwą śniegowego cementu prawie po sam czubek. Wpadliśmy z Klausem w panikę, rozpaczliwie próbując jak najszybciej wydostać się z tej pułapki. Robert spał w sąsiednim, jeszcze mniejszym namiocie i byliśmy pewni, że jego domek jest całkowicie pogrzebany. Okazało się, że tył naszego namiotu zaczyna się już walić. Pracując jak maniacy, za pomocą menażek wyryliśmy prowadzący ku górze dwumetrowy tunel. Na zewnątrz piekło rozpętało się na dobre. Podmuchy huraganu raz po raz zwalały nas z nóg. Walka z żywiołami przy pomocy łopat i menażek trwała do ósmej rano. Krótko mówiąc, powitanie Murallòn było równie żywiołowe, jak pożegnanie, które zafundowała nam rok temu.


U stóp Murallòn nie ma osłoniętego miejsca, w którym można by ulokować bazę, toteż bez jamy śnieżnej byliśmy praktycznie pozbawieni schronienia przed wiatrem. Podczas szaleńczej pracy za pomocą łopat, stało się jasne, że wobec potęgi żywiołów jesteśmy zupełnie bezradni. Gdyby któryś z nas uległ wypadkowi, bylibyśmy zdani tylko na własne siły, na nic zdałyby się supernowoczesne telefony satelitarne. Ta noc boleśnie pokazała nam nasze ograniczenia. Ciężar śniegu powyginał maszty w namiotach. W czasie kolejnej nocy potykaliśmy się o własne nogi, jak oszołomieni ciosami bokserzy. Byliśmy pionkami w grze żywiołów. Jednak to właśnie dlatego góry Patagonii zaliczają się do największych wyzwań, jakie stoją przed alpinistą! Na Cerro Torre czy Fitz Royu możesz przynajmniej przeczekiwać załamania pogody w bazie, na Murallòn każdy dzień burzy może oznaczać koniec. Góra bawiła się w kotka i myszkę z maleńkimi dwunożnymi intruzami. Po dwóch dniach pokazywania pazurów postanowiła nas jednak ugłaskać. Najpierw w górę zaczęły iść wskazania naszych ciśnieniomierzy, wkrótce potem burza ucichła, aż wreszcie na bezchmurnym niebie pojawiło się słońce. Podczas gdy Klaus starał się doprowadzić do porządku nasze obozowisko, my postanowiliśmy wreszcie dotknąć naszego wyśnionego filara. Pokonywaniu pierwszych metrów drogi w tym nieprzyjaznym i imponującym otoczeniu towarzyszyły niezwykłe emocje. Od prawie dwóch lat fizycznie i psychicznie przygotowywaliśmy się do tej chwili. W tym momencie zostaliśmy nagrodzeni za wszystkie cierpienia i przeciwności, którym musieliśmy sprostać. Z wyciągu na wyciąg wspinanie stawało się coraz bardziej wymagające. Od początku postanowiliśmy nie używać spitów, nawet na stanowiskach. Pokonywaliśmy przepiękne rysy i zacięcia. Im byliśmy wyżej, tym ściana przewieszała się coraz bardziej. Mięliśmy do dyspozycji 850 metrów poręczówek. Pozostała część drogi miała być zrobiona w stylu alpejskim. Późną nocą zjechaliśmy do podstawy ściany.

 

Nocne czuwanie; fot. Klaus Fengler


Niewiarygodne. Chociaż ciśnienie podskoczyło tylko o kilka milibarów i wydawało się, że zwiastuje to niestabilną pogodę, czar dobrej pogody trwał przez ponad tydzień. Przez ten czas wspinaliśmy się jak szaleni – dopóki mogliśmy podnieść ręce. Każdego ranka zrywaliśmy się przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, pokonywaliśmy dwugodzinne podejście pod ścianę i małpowaliśmy do najwyższego punktu, który osiągnęliśmy dzień wcześniej. Codziennie zmienialiśmy się na prowadzeniu, a Klaus zajmował się fotograficzną dokumentacją naszej wspinaczki. Na stanowiskach wbijaliśmy haki, a na poszczególnych wyciągach używaliśmy głównie kości. Większość wyciągów prezentowała trudności 6b-7a. Mieliśmy nadzieję na wytyczenie całkowicie klasycznej linii, ale na wysokości 400 metrów napotkaliśmy litą przewieszoną płytę, przeciętą rysą. Aby zyskać na czasie, postanowiliśmy przehaczyć dwa trudne technicznie wyciągi, planując później na nie powrócić. Trudności szacowaliśmy na górną granicę 5.13, a może nawet ciut więcej. Po pięciu dniach wspinaczki, podczas której pokonaliśmy 600 metrów ściany podzielonych na 17 wyciągów, stanęliśmy na szczycie naszego filara.


Na łatwej grani, którą mieliśmy przed sobą, wspinaliśmy się z lotną i w ten sposób doszliśmy do drugiego spiętrzenia północnej ściany. Gdy na wąskiej półeczce założyliśmy stanowisko, widok nad naszymi głowami zaparł nam dech w piersiach. W tym miejscu ściana wywieszała się na kształt wielkiej zastygłej fali. Pierwsze dwa wyciągi były niezwykle przewieszone i oferowały bardzo trudne technicznie wspinanie w rysach rozmaitej szerokości. Pierwszy wyciąg zrobiłem klasycznie, wyceniając go na 5.13. Na drugim musiałem uciec się do hakówki, ale szacowałem, że również ten odcinek można pokonać klasycznie. Późnym wieczorem Robert przehaczył kolejną długość liny. Po raz pierwszy uwierzyliśmy, że możemy osiągnąć wierzchołek. Od szczytowego plateau dzieliło nas około 300 metrów różnicy wzniesień. Nic więc dziwnego, że podczas nocnych zjazdów do bazy byliśmy pełni euforii. Podczas minionych dni przeżyliśmy wspaniałe chwile. Doświadczyliśmy wspaniałej wspinaczki w niewiarygodnej scenerii.

 

Walka z poręczówkami; fot. Klaus Fengler


Dotychczas Murallòn była dla nas łaskawa, ale w nocy postanowiła pokazać swoje brzydkie oblicze. Ledwie zdążyliśmy przygotować liofa, powróciła burza. Kilka godzin później podtrzymywaliśmy maszty naszych namiotów, a sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz gorsza. Następnego dnia wiatr porwał na kawałki tropik w namiocie Roberta. Gdy z igłą i nitką w zesztywniałych z zimna palcach próbowaliśmy choć prowizorycznie naprawić zniszczenia, burza obsypywała nas z ogromną siłą mokrym, topniejącym śniegiem. Czuliśmy się jak uczestnicy demonstracji polewani wodą z policyjnych armatek. Burza nie odpuszczała przez cały kolejny dzień, przybierając wręcz na sile. Wieczorem musieliśmy zwinąć namiot Roberta. Teraz leżeliśmy w trzy osoby w małej dwójce. Całą noc spędziliśmy uczepieni masztów namiotu. Mimo to nad ranem tropik był w strzępach. To była prawdziwa Apokalipsa.


Zwinęliśmy obóz na lodowcu i przenieśliśmy się w górę plateau w nadziei, że tam będziemy mniej wystawieni na największe podmuchy. Następne dni były piekłem. Zdeponowaliśmy wór ze szpejem, narty i większość zapasu powerbarów u stóp morenowego żlebu, prowadzącego w górę plateau. Burza szalała nieustannie i ze stałą siłą przez kilka kolejnych dni. Zaczął padać śnieg. Namioty postawiliśmy w jedynym miejscu, które się do tego nadawało, najlepszym z fatalnych. Później podskoczyła temperatura i świeży śnieg zaczął się topić. W nocy ze skał zaczęły spływać potoki, które wkrótce zmieniły nasz obóz w pokaźne bajorko. Nad rankiem nasze namioty stały zanurzone w kałuży o kilkucentymetrowej głębokości. Wszystko mieliśmy przemoczone. Burza oczywiście trwała, jednak dla odmiany deszcz zmienił się w śnieg. Podczas rozbijania namiotów w nowym miejscu strzelił mój Thermarest i do końca wyprawy musiałem leżeć na aluminiowych workach po liofilizatach.

 

Robert na ósmym wyciągu drogi (6b+); fot. Klaus Fengler

 

Z dnia na dzień nasze namioty coraz mniej przypominały swoje katalogowe pierwowzory. W razie dalszego trwania burzy nasze dni były policzone. Ponieważ szalała ona na dobre, a nawet zdawała się przybierać na sile, postanowiliśmy udać się do odległej Pascale Hut i starać się przeczekać najgorsze w schronie. Nie mieliśmy innego wyjścia. Równocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że podjęcie takiej decyzji drastycznie zmniejsza nasze szanse wejścia na szczyt. Jednak decyzja niejako sama się podjęła – nie było alternatywy dla tej opcji. Targani potężnym wichrem i przy szalejącej zamieci śnieżnej, smagającej nasze twarze, staraliśmy się sensownie  zwinąć obóz i zorganizować w miarę uporządkowany wycof. Niestety, chwilę później czekał nas kolejny cios od losu. Gdy dotarliśmy do składu u stóp żlebu, okazało się, że da się odzyskać jedynie wór ze szpejem i narty. Cała reszta została przysypana w wyniku obsuwu gruntu. Morderczy wycof od Pascale Hut trwał dwa długie dni. W końcu dotarliśmy do bezpieczeństwa, jakie zapewniał schron, ale jednocześnie szanse odniesienia przez nas zwycięstwa były mniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.

 

 

Stefan małpuje na drugim filarze podczas ostatecznego ataku; fot. Klaus Fengler

 

Żywioły więziły nas w blaszanej chatce przez kolejny tydzień. Wreszcie wskazówka barometru ruszyła w górę, burza ucichła i po ponad trzech tygodniach sylwetka Murallòn na powrót wynurzyła się z morza burzowych chmur. Zaopatrzeni w prowizorycznie naprawiony namiot, wysuszone śpiwory i świeży zapas zregenerowanych sił, w jednym podejściu pokonaliśmy dwudniowy dystans, jaki dzielił nas od miejsca obozu na plateau. Następnego dnia niebo było wprawdzie bezchmurne, ale wierzchołek naszej góry szargał huraganowy wiatr. Wieczorem ciśnienie znów zaczęło spadać. Wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi postanowiliśmy dać sobie szansę, zdając sobie sprawę, że jest to ostatnie podejście. Asekurując się, małpowaliśmy często zastraszająco postrzępionymi linami przez pierwsze 400 metrów, po których nasza wspinaczka została brutalnie przerwana w miejscu, gdzie liny były kompletnie porwane. W podjęciu ostatecznej decyzji pomogły odgłosy nadchodzącej burzy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przegraliśmy tę partię patagońskiego pokera. Zdemontowaliśmy czterysta metrów poręczówek i wraz z resztą sprzętu zdeponowaliśmy je na plateau. Nie pozostało nic innego, tylko wrócić do Pascale Hut, a stamtąd udać się do Estancia Christina.

 

Drugi filar – blisko, coraz bliżej; fot. Klaus Fengler


Byliśmy jednocześnie zwycięzcami i przegranymi. Przeszliśmy większą część nowej drogi na jednej z najtrudniejszych gór na świecie. W naszych oczach była to magiczna linia, dla której warto było podjąć walkę. Z drugiej strony byliśmy opętani przez marzenie i wiedzieliśmy, że nasze serca i umysły uwolnić może tylko jego urzeczywistnienie. Tym razem to marzenie „przeminęło z wiatrem” – w ten sposób droga miała już swoją nazwę. Opisuję drugą wyprawę z takimi szczegółami, aby uświadomić czytelnikowi, jakie przeszkody sprawiają, że wspinanie w Patagonii jest tak ekstremalne.

1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-03
Tylko w GÓRACH
 

Przygoda na Sidleyu

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-02
Tylko w GÓRACH
 

Chobutse – oddech góry

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com